31 grudnia 2013

Apokalipsa...

Zacznę od początku.

Wczoraj, 30tego stycznia, poszłam do sklepu zrobić ostatnie zakupy przed imprezą. Moje miasteczko, przepraszam, Wioska, ma jedyną sieć miejscową, która ma ze 3 sklepy. Nie mówię tutaj o sklepie owadzim. Ani innych zagraniczych marketach. Po prostu, Spółdzielnia miejscowa. Wchodzę do tego, który mam po drodze i zawsze w nim robię zakupy. Idę na część z nabiałem, bo potrzebuję jogurtu naturalnego i sera białego zmielonego. Do mufinek, oczywiście. Staję przed półkami i moje pierwsze skojarzenie i słowa, które wypowiedziałam, brzmiały:

"Apokalipsa ma być, czy co?"

Półki były wymiecione z towarów. Puste. Dosłownie puste. Kilka dużych jogurtów stało, kilka dużych kefirów, trochę masła i margaryny. I nic poza tym. Aż żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia.

Zawiedziona, zaskoczona i chyba trochę załamana, poszłam sobie. Co ja będę robić zakupy w takim sklepie? Ja wiem, że koniec roku. Inwentaryzację trzeba zrobić, ale to już jest przesada. Naprawdę.

A dzisiaj, godzina 6:30 rano, wchodzę do sklepu, który mam obok pracy, też market, ale mniejszy od tego w mojej Wiosce, tak gdzieś o połowę. I co? I pani wykłada nowy towar na półki. Masła, margaryny, jogurty. Jakoś nie ma problemu, że będzie trzeba to potem policzyć. Jak zapytałam o jeden produkt, to poleciała na zaplecze sprawdzić, czy nie ma.

Niektórych rzeczy nie ogarniam.

30 grudnia 2013

Ech...

Wszyscy zachwycają się świętami - ja nie. Na szczęście już minęły i tyle. Więcej się rozpisywać nie będę, bo nie ma o czym.

Jutro Sylwester. I będzie impreza u Gabika. Z tego powodu wczoraj zrobiłam ciasto. Jutro, po pracy, zrobię drugie. Jeszcze nie wiem, kiedy i jak, ale je zrobię. Skład osobowy - prawie taki sam jak w zeszłym roku - szału nie będzie. A ja i tak zaczynam się zastanawiać, kto wpadł na ten pomysł, by impreza była u mnie? Ani nie mam kiedy posprzątać, ani przygotować wszystkiego. Pierwsza będę zasypiać...

Tak, wiem. Marudzenie mi się włączyło.

Skoro marudzę, to pomarudzę do końca. Moja miłość do nowej zabawki prysła równie szybko, co się pojawiła. Niestety, zabawka nie radzi sobie z masłem. Albo ja coś źle robię - co jest bardzo prawdopodobne. Przez to wszystko masa do ciasta mi nie wyszła. To znaczy, smakuje jak zawsze. Tylko nie wygląda.

Może znajdzie się odważny i zje kawałek.

24 grudnia 2013

Nowa zabawka Gabika

Mam nową zabawkę. Wczoraj nabyłam. A tak naprawdę, to Mama Mufinka mi kupiła. Oczywiście, chodzi o mikser. Stary podobno działa - Krasnolud naprawił ze stwierdzeniem "powinno działać". Skoro "powinno" to nie ryzykowałam na ciastach i zakupiony został nowy egzemplarz.

Ten jest rewelacyjny. Stary mikser miałam ręczny. Teraz mam z misą obrotową. Świetny wynalazek. Od razu lepiej, łatwiej, prościej i chyba szybciej robi się ciasta.

Jestem zachwycona nową zabawką.

21 grudnia 2013

Dawno, dawno temu...

Oj tak. Przyznaję się. Daaaaawno tutaj nie zaglądałam. Głownie z braku czasu. Ale może od początku.

Początku? Na początku świat był trójkolorowy. W jedynych prawdziwych kolorach: fioletowym, żółtym i różowym. W takim pięknym świecie żyły sobie Gabiki, a potem...

Potem nastąpił chaos. Żółty!! Ile razy mam ci powtarzać, że masz nie dotykać komputera!!

Ech... Co ja z nim mam...

Ostatnio skończyłam, na przemiłej pani, która na dzień dobry zrobiła mi awanturę. To była cisza przed burzą. Następnego dnia, był pan, który oczywiście trafił do mnie. I zrobił awanturę, bo ja nie chcę wniosku przyjąć. A nie mogłam go przyjąć, gdyż był niekompletny, brakowało wszystkich dokumentów, jakie tylko mogłabym potrzebować do tego wniosku. Byłam nawet u kierowniczki w tej sprawie i podtrzymała moje zdanie. Pan jednak nie chciał mnie słuchać. Tak prawdę powiedziawszy, nawet nie dawał dojść do słowa. Na koniec stwierdził, że on nie wie, czy moja kierowniczka jest kompetentna w podejmowaniu takiej decyzji i on chce rozmawiać z kimś kompetentnym.
Jak nie moja kierowniczka, to pan Dyrektor. Pokój ten i ten. Pan poszedł. A ja w szoku. Stwierdzenie, że moja kierowniczka jest niekompetentna w podejmowaniu takich decyzji, rozwaliło mnie całkowicie. W końcu głównie takimi rzeczami zajmuje się przez cały czas.

No nic, stwierdziliśmy w pokoju, że pan pewnie zaraz wróci od Dyrektora, bo ten każe mu dać, co ten chce. Pomimo braku dokumentów. Ku naszemu zdziwieniu, tak się nie stało. Okazało się, że pan bardzo się postarał i wyprowadził z równowagi naszego Dyrektora. Podobno tym, że nie chciał w ogóle słuchać. Zuuuupełnie nie wiem, o co chodzi.

Reszta tamtego dnia minęła spokojnie. A przynajmniej bez kolejnych kłótni.

W sobotę była impreza u Mamy Mufinka. Trzeba było oblać kilka ważnych wydarzeń, w tym koniec remontu. Gabik był pierwszym cukiernikiem. Chyba gdzieś mam zdjęcie, co wtedy napiekłam. O takie:


Na dużym talerzu, z lewej strony moja popisowa szarlotka. Po prawej Glutek, przez innych zwany Królewskich, albo Miodownikiem. I były jeszcze ciasteczka z wróżbą. W końcu, były Andrzejki.


Wróżby były raczej zabawne. Mój faworyt brzmiał: "Ratunku! Przetrzymują mnie w piekarniku!". Były też oczywiście typu: "Oddaj ciastko Gabikowi."

Impreza była rewelacyjna. Wszyscy wyszliśmy z niej przynajmniej o rozmiar więksi. Mama Mufinka przepysznie gotuje.


Następnego dnia Gabik z Tygryskiem wybrały się do kina. Film "Kraina Lodu" polecam wszystkim. Zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Przepiękna bajka i na pewno zakupię sobie wersję DVD, jak tylko się pokaże.

Następne dwa tygodnie zleciały, jakby ich nie było. Byłam na chorobowym w domu. Niestety. Przynajmniej spożytkowałam ten czas na naukę.

I najważniejsze wydarzenie tego roku! 19 grudnia miałam egzamin. Termin przyspieszony z powodu końca roku. Planowany miał być na luty dopiero. I tak, zgadza się. Zdałam! Nie wiem jak, jeszcze to do mnie nie dociera, ale zdałam.


Mam już drugie uprawnienia. Więcej nie chcę. I nie zamierzam robić. Tyle mi wystarczy.

Teraz czas chyba zabrać się za jakieś porządki. Coś, jakby święta się zbliżały. Znowu, tak jak w zeszłym roku, tak i w tym, będą u mnie na wariackich papierach. W zeszłym roku zdawałam pierwszy egzamin na uprawnienia, także zakończony pozytywnie, 18 grudnia. Drugi rok z rzędu mam ten sam prezent pod choinkę.


Żóóóółtyyyyy!! Gdzie schowałeś bombki choinkowe? I nie wmawiaj mi, że to Fioletowy je zabrał.

28 listopada 2013

Dzień jak co dzień

Zaczęło się niewinnie. Ot, pociąg się spóźnia. Nie dość, że środek nocy - do pracy jeżdżę pociągiem o 5:50, to jeszcze zimno i wieje strasznie. Po 10 minutach spóźnienia, łaskawie poinformowano nas, że pociąg jest opóźniony 30min. Minęło 10, więc jeszcze 20. Czyli 6:20... O tej godzinie, jedzie kolejny pociąg. Z dużo większą ilością ludzi. Szybki przelicznik - do jednego, zazwyczaj pełnego pociągu, będą chcieli wsiąść ludzie z dwóch pociągów.... Absolutnie nie piszę się na to. Biegiem do domu po gabikowóz. W międzyczasie telefon do Wiedźmy, by nawet nie szła na stację, tylko czekała na mnie w konkretnym miejscu.

Tym sposobem, do pracy, zupełnie nieplanowo, pojechałam gabikowozem, zabierając ze sobą jeszcze 4 inne osoby. Rozwieźć wszystkich tak, by każdy miał w miarę blisko do swojej pracy i pędem do siebie. Dlaczego pędem? I to dzikim? Z domku wyjechaliśmy ok 6:20 - zazwyczaj wyjeżdżam ok 5:45. Głównie po to, by uniknąć korków, które po godzinie 6tej tworzą się stadami. Do tego, pod moją pracą, jest ciężko z miejscem. To znaczy, znaleźć jakieś można. Przeważnie. Najwyżej trzeba zrobić kilka rundek dookoła, by się jakieś zwolniło. Ale ja, jak każda rasowa kobieta, mam lekkie kłopoty z parkowaniem. I przez to, zdecydowanie wolę, jak mam więcej tego miejsca, niż mniej.

Dzisiaj zaparkowałam, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, tyłem na kopertę - czyli tak, jak umiem najmniej. Do tego, jak wyjeżdżałam po południu z pracy, to się ciężko zastanawiałam, jak ja się tam wcisnęłam. Może, Fioletowy mi wtedy pomógł i lekko poprzesuwał inne autka?


Sam ranek w pracy, to była gonitwa. Podpisać się na liście, zostawić rzeczy przy biurku i lecieć do sklepu po jedzonko. Bo ja jestem wybredna i codziennie rano kupuję sobie świeże bułeczki. Potem z powrotem do swojego biureczka. Zabrakło mojego gabikofonu. Jedyne miejsce, gdzie mógł się ukryć, to w gabikowozie. A więc, z powrotem, biegiem, do gabikowozu. No to poranny jogging zaliczony.

Gdy stres opadł, zaczęłam przysypiać, ale pewna pani bardzo skutecznie mnie obudziła. Zaczęła od awantury, pretensji i takie tam. Zazwyczaj takie osoby olewam całkowicie, jednak ta pani podniosła mi ciśnienie maksymalnie. Jakimś sposobem. Aż mi się ręce trzęsły - dobrze, że pracuję na komputerze, miałam się czego trzymać - to znaczy myszkę trzymałam. Ale to wystarczyło. Gdyby chociaż ta awantura była z mojej winy, to jeszcze rozumiem. Ale ona zaczęła tak po prostu, bo siedzę najbliżej drzwi i byłam pod ręką. Na szczęście udało się ją szybko załatwić i sobie poszła. Jeszcze mi życząc na koniec "miłego dnia". Dziękuję, za takie życzenia. Nawet dziewczyny przyszły spytać, czy wszystko w porządku, i że cudownie mi się dzień zaczyna. No cóż. Praca z ludźmi. Ma swoje wady i zalety. Jak każda praca.

Potem, tak do południa, musiałam się bardzo pilnować, bo robiłam śmieszne błędy. Więc praca szła mi trochę wolniej, bo sama siebie sprawdzałam ze trzy razy. Czy dobrze wszystko wpisałam, czy dobrze policzyłam. Reszta dnia w pracy minęła w miarę spokojnie.

W końcu, trzeba było wracać do domku. Wiedźma pogardziła moim towarzystwem. Wolała zostać na jakichś tańcach w Wielkim Mieście. Więc pojechałam tylko po Mamę Mufinka. Żeby się nie zwalniać z pracy, wyszłam tak ze 3 minuty wcześniej. Chwilę później, stojąc w korku, doszło do mnie, że pomysł wyjścia wcześniej był chybiony. Bo tak samo pomyślało 90% innych kierowców. No nic, jakoś wróciłyśmy.

I w sumie przestałam się już przejmować porankiem. Wszystko wróciło do normy. Ja zmęczona, pełno rzeczy do zrobienia. Jakoś powolutku do przodu. Na koniec dnia, zostało mi tylko zrobienie masy do ciasta, na sobotnią imprezę. Zrobiłam, zajęło mi to trochę, bo zapomniałam wcześniej ugotować budyń do masy. Musiałam czekać, aż wystygnie. W końcu udało się. Gotowe ciasto wylądowało w spiżarce, by grzecznie zmięknąć i doczekać soboty.

Gabik mył sobie grzecznie garnki, po tym jak nabrudził w kuchni. Niczego nie przeczuwając, rozmyślał, jak ułożyć plan działania na jutrzejszy dzień. Nagle huk. Takie nieduże: Ka-boom! Aż podskoczyłam. Tata przyleciał z sąsiedniego pokoju, sprawdzić co się stało. A Gabik, ze stoickim spokojem, odwraca głowę w stronę drugiego blatu i patrząc ze zrezygnowaniem na mikser, odpowiada: Nic. Spalił się.

Dzisiejszy dzień mnie pokonał. Najgorsze, że na święta będę potrzebować mikser. Więc albo Krasnolud naprawi mi ten, albo będę musiała kupić sobie nowy.

W prawdzie planowałam nowy mikser. Taki stojący, z misą obrotową. Bo ten, co był, to był ręczny. Ale ten zakup planowałam dopiero na przyszły rok. Nie teraz. Coś mi się widzi, że będę musiała to przyspieszyć.


26 listopada 2013

Zagwozdka na dziś


Co zrobić na obiad, aby danie:
- nie zawierało mięsa,
- nie zawierało mąki,
- nie było smażone,
- i nie byłyby to gotowane warzywa.

A! I najważniejsze. By dwaj kosmici, z którymi mieszkam, to zjedli.


Dzisiaj śnieżek też dopisał. Skromnie, bo skromnie, ale rano był.

25 listopada 2013

Śnieżek

Tak. Dzisiaj spadł pierwszy śnieg. W prawdzie tyle go było, co kot napłakał. Ale był. I to się liczy.

Pomimo wszystko, jeszcze buty zimowe nie są wyciągnięte - nie chciało mi się. I ciągle próbuję kupić kurtkę zimową. Z tym największy kłopot. Ale jest opcja, że to dlatego, że trzeba iść do jakiegoś sklepu. No nic, może w przyszłym tygodniu mi się uda.

Ostatnio miałam ciężki tydzień, albo dwa. Biorąc pod uwagę, że w sobotę, zaraz po obiedzie, zapadłam w sen zimowy, który bardzo dobrze mi zrobił, podejrzewam, że to zwykłe przemęczenie było.

Czy ja już pisałam, że dzisiaj spadł pierwszy śnieg? Tak? To nic. To napiszę jeszcze raz:

SPADŁ ŚNIEG!!!

Tylko mi za szybko stopniał :(

17 listopada 2013

Zawieszona w czasie

Dni płyną, nie wiadomo kiedy i gdzie znikają. Zajęta różnymi rzeczami, na nic czasu nie mam. Nawet nie wiem, gdzie ten czas mi ucieka. Gorzej, bo przecieka mi przez palce i nawet nic konkretnego nie zdążę zrobić. A planów mam mnóstwo. Jak to Gabik.

Na razie, na głównym miejscu, jest sprzątanie po remoncie u Mamy Mufinka. A potem oczywiście impreza. Oj będzie się działo. Ale mam też inne rzeczy, które wymagają zrobienia czy zajęcia się nimi. I jakoś mi dzień ucieka zanim zdążę się za nie zabrać. Najlepszym tego przykładem jest to, że miałam sobie dzisiaj zrobić drzemkę po południu. Nie zdążyłam. A jak kryzys minął i odechciało mi się spać, to już nie było sensu szukać sobie podusi i kocyka.

Ech... Może to ciągle ta wiosenna depresja i brak słońca - w pracy mam stanowisko bez dostępu do światła dziennego. Zdarza się, że nie wiem, jaka jest pogoda na zewnątrz, dopóki nie wyjdę z pracy.

Tak więc, Gabikowi dni mijają, nie wiadomo kiedy i jak. Czas sobie biegnie swoim rytmem, a Gabik powolutku swoim. Nie spiesząc się. Kroczek za kroczkiem.

Ciekawe, kiedy się potknie i z łomotem wyląduje na ziemi.




07 listopada 2013

Biurko

We wrześniu, wróciła do nas koleżanka po macierzyńskim. Efektem tego był problem, gdzie ją posadzić. Tak powstało nasze brakujące 8 stanowisko. Poprzesuwali biurka, koleżance dali stolik, gdyż biurka zabrakło, dali komputer i kazali pracować.

Brakujące biurko zamówiono.

Minęły dwa miesiące i nagle jest... afera. Dzień wcześniej, przyszedł pan zarządzający sprzętem i pyta, czy chcemy tą podstawkę pod monitor, co była dla koleżanki zamawiana. Koleżanka, że nie, bo wymieniła się monitorami z inną dziewczyną i ma taki monitor, jak wszyscy. Do niego podstawka nie jest potrzebna. Pan sobie poszedł.

Nastepnego dnia dowiadujemy się, że poza podstawką do monitora, przyszło też biurko dla koleżanki. Panowie, którzy je przywieźli, zgłosili się do pani, która nie wiedziała, dla kogo to biurko miało być. Zadzwoniła do referatu zarządzającego sprzętem, ale tam była wyjątkowo jedna pani i też nie wiedziała. Zadzwonili do kierowniczki wydziału, którą mówi, że przecież biurko miało być dla nas. Tylko ktoś powiedział, że podobno kierowniczka mojego referatu zrezygnowała z tego biurka. Pani kierownik wydziały wściekła, biurko wzięli, bo przecież nie odeślą i gdzieś upchnęli. Gdy to wszystko doszło do mojej kierowniczki, ta zrobiła wielkie oczy: jak to nie chcemy biurka? Jest nam pilnie potrzebne!

Jak to zwykle bywa, w dużych instytucjach, ktoś coś stwierdził, nikt do najbardziej zainteresowanej nie zadzownił, nie zapytał i nie upewnił się. Teraz jest problem, bo biurko jest, ale potrzebne są dwie ekipy, z dwóch rózych firm, by je wstawiać zamiast tego stołu co ma koleżanka. Dlaczego dwie? Bo jedna jest od kabelków, a druga od naszych wspaniałych numerków. Który koleżance zdążyli już przymocować do tego tymczasowego stolika.

Chyba nie powinien mnie dziwić bałagan w takiej malutkiej instytucji, jaką jest moja praca.

04 listopada 2013

Wiosenna depresja

Jak nic, mam wiosenną depresję. Nie mam weny, natchnienia czy innych pomysłów. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Nie potrafię się zorganizować. Nic mi nie wychodzi.

Tak, wiem. Gabik i kompletny brak organizacji, to trochę dziwne. Zazwyczaj kończyło się tylko na leniu wrodzonym. Ale chwilowo, nie potrafię nawet ustawić sobie w kolejce rzeczy, które mam wykonać, by móc potem twierdzić, że to przez lenia wrodzonego nic nie zrobiłam.

Zwalać wszystkiego na naukę też nie mogę. Nie chce mi się - to fakt. Nie wiem też, jak się za to zabrać, z której strony ugryźć i co zrobić, by się nauczyć.

Ech... Najchętniej, Gabik schowałby się pod pierzynką i poczekał, aż nadejdzie zima. Biały śnieżek z nieba spadnie. Będzie można lepić bałwana, czy inne gabiki ze śniegu.

Jak nic, mam wiosenną depresję. To chyba normalne o tej porze roku. Prawda?

28 października 2013

Pierdolec

"- Zaściankowi literaci od siedmiu boleści - prychnęła [...]. - Zawsze wiedziałam, że zadupia szkodzą na umysł, ale żeby aż tak? Nie rozpoznalibyście metafory, nawet gdybyście się o nią potknęli. Różowy królik to metafora znaku. Cechy charakterystycznej. Czegoś niepowtarzalnego, czegoś, po czym w mgnieniu oka ludzie będą cię rozpoznawać, kojarzyć. Przykład siedzi przy tym stole i udaje, że tworzy. Konrad Romańczuk, facet z różowym królikiem, przy okazji pisarz. I o to właśnie chodzi. Pisarzy jest jak psów, a różowy królik jeden. Tak, dobry różowy królik to połowa sukcesu.
- A pierdolec już nie wystarczy? - zapytało wcielenie niewinności zwane Konradem.
- Wśród artystów? Kpisz czy o drogę pytasz?"

Na szczęście, ja oprócz pierdolca, mam jeszcze gabiki ;D


Fragment książki "Dożywocie" Marty Kisiel. Naprawdę, warta polecenia. Szczególnie, jak się ma chandrę, gdyż poprawia humor wyśmienicie. Czyta się bardzo szybko.

Zawiera też podejrzanie wiele wspólnych cech z Gabikami. Zbyt wiele.


25 października 2013

Trudne pytanie natury Gabika

 Załączam fragment rozmowy mojej z Aniołkiem.

Gabi_MAG: 
  Widzę, że Aniołkom się nudzi.
Juliaa:
  AniołkOM?
Gabi_MAG:
  Ja na monitorze mam jeszcze ze 3 aniołki wymalowane żółtą farbką.
Juliaa:
  Fioletowy te nietoperze skrzydła nie przypominają anielskich =.= Taaa.... Żółty ma do mnie ostatnio słabość, bo chce chodzić ze mną na basen.
Gabi_MAG:
  No tak, a Gabik nie chce, więc widzisz, Żółty bardziej kosia Aniołka.
Juliaa:
  A Różowy bardziej kocha ciebie niż Tygryska, bo u ciebie łatwiej znaleźć coś słodkiego. A Fioletowy kocha Tygryska, bo ma większość czasu dom dla siebie... i może spokojnie psuć i niszczyć. Więc czemu u mnie mieszka Fioletowy, u ciebie Żółty, a u Tygrysa Różowy?

I to jest pytanie, na które nie bardzo znajduję odpowiedź. Ktoś ma jakieś pomysły?

21 października 2013

Spacerek

Ze względu na ładną pogodę, Gabik postanowił iść na spacer. Jakikolwiek i gdziekolwiek. Piękna pogoda, ciepło. Aż żal siedzieć w domu.

Z tej okazji, umówiłam się z Wiedźmą i Krasnoludem. Mieliśmy jechać w tereny pagórkowate, potocznie zwane Gorcami. Niestety, Wiedźma postanowiła się rozchorować i została w domu. Tak więc, na spacer, udałam się sama z Krasnoludem.

I to był błąd. Nie było z nami Tygryska, więc nie miał kto Krasnoludowi dotrzymać tempa. Nie było Wiedźmy, więc nie miał kto go spowolnić. Został tylko mały Gabik na placu boju i gonił zawzięcie za Krasnoludem. Ile mu sił starczyło.

Jaki był tego wynik? Mieliśmy trasę na 3 godziny. I zrobiliśmy ją w 3 godziny - wliczając w to, wypicie herbatki i zjedzenie ciasteczka w schronisku. I oczywiście pooglądanie widoczków.






Tatry było widać przepięknie. Niestety, nie podsiadam aparatu fotograficznego, więc jakość zdjęć jest, jaka jest. Ale niebo przynajmniej ładnie wyszło. I te wszystkie chmurki.

Gdy schodziliśmy w dół, minęliśmy wycieczkę, w ktorej było kilkoro dzieci. Akurat zobaczyly krowę. I dwie dziewczynki zaczęły biec do tej krowy i krzyczeć:
"Daj nam Milkę! Daj nam Milkę!"
Myślałam, że padnę ze śmiechu. Byliśmy już dużo dalej, gdy dobiegł nas wrzask tych samych dziewczynek. Dało się z tego wyróżnić: "Krowa nas atakuje!"
Gdy się obróciłam, zobaczyłam, na czym ten atak polegał. Krowa, popatrzyła na dzieci i zrobiła dwa kroki w ich stronę. I to tyle na temat ataku. Krasnolud tylko stwierdził, że większość tych krzyków brzmi, jakby mali orkowie atakowali.

Zgadza się. Nadmiar świeżego powietrza i ruchu szkodzi.

17 października 2013

Butelka Frugo

Gabik jest amatorem Frugo. Czarnego oczywiście. Jeśli mam pić jakiś sok, to najlepiej ten. Jak większość soków w ostatnim czasie, pod nakrętką jest jakiś tekst. Gabik otwiera swój soczek, patrzy pod nakrętkę, a tam napis:

"McGyver zrobiłby z tej butelki samolot, a ty?"

I tutaj Gabik miał zagwozdkę i dylemat. Albo zrobić odrzutowiec, albo helikopter. I nie mogłam się zdecydować. Z pomocą przyszły dziewczyny.

Wiedźma: Zrób wahadłowiec. Taki do lotów kosmicznych, co się będziesz ograniczać.
Na co Aniołek: Daj Fioletowemu. Będzie wybuchowiec.
I Tygrysek podsumowała: Ja chciałam wazonik. Ale fioletowy się uparł przy bombie.

To tyle, na temat butelki po Frugo. Problem niejako rozwiązał się sam. Po prostu wybuchł. Dobrze, że butelka była pusta.

    15 października 2013

    Naleśniki

    Gabik naleśników nie robi. Z natury. To znaczy, bardzo lubi naleśniki, ale gdy kiedyś, dawno temu, po raz pierwszy w swym gabikowym życiu, robiłam sama naleśniki, zapomniałam dodać jajek i usmażenie tego, było jednym wielkim koszmarem. [Nie, V.Y.P., to nie o was. Tym razem...] Przez to, zraziłam sie trochę do tego dania i ich po prostu nie lubię robić.

    Tymczasem, gdy ostatnio buszowałam po sklepach z Mamą Mufinka, zobaczyłam patelnię do naleśników. Ceramiczną, do kuchni indukcyjnej i, co najważniejsze, tanią. Te patelnie przeważnie są podejrzanie drogie, tymczasem ta była za jakieś małe pieniądze. Nie zastanawiając się, zakupiłam. Efektem tego było zrobienie naleśników. Przecież trzeba wypróbować, czy zabawka działa.

    Naleśniki wyszły średnie. To chyba były moje trzecie naleśniki w życiu, więc jeszcze nie mam wprawy. Trochę za twarde ciasto, ale wszyscy zjedli. Nie marudzili. Patelnia? Rewelacyjna. Od razu ładnie się smażyły, już pierwszy wyszedł piękny. Malutko tłuszczu, nie przywierają, ładnie się obraca. Może nawet nauczę się kiedyś podrzucać naleśniki.

    Gdy skończyłam, przypomniałam sobie, czemu jeszcze nei lubię ich smażyć. To jest czasochłonne i wymaga ciągłego stania przy kuchni.A ja nie robię dwóch naleśników, tylko tyle, ile mi wyjdzie z 1kg mąki.

    Komu najbardziej smakowały? Oczywiście, że... Fun-Funi. Nie sądziłam, że jest taką amatorką naleśników. Jak sobie wreszcie usiadłam, z herbatką, przychodzi Fun-Funia i fuczy, piszczy, skomle. Chce na podwórko. Ech... Wstałam, zeszłam na dół, by ją wypuścić, a ta zamiast do drzwi, to do kuchni. Cóż miałam zrobić? Jak już zeszłam, to dałam jej naleśnika. Wracam na górę, a tu powtórka z rozrywki. Przeszło jej dopiero, kiedy wyrzuciłam ją siłą na podwórko razem z Księżniczką Sarą.

    To tak w ramach, jakby ktoś się dziwił, czemu tak dużo naleśników się smaży. Poza domownikami rodzaju ludzkiego, jeszcze mam dwóch dodatkowych amatorów naleśników. Oczywiście Gabików nie liczę. One nie pytają o zdanie, ich karmić nie trzeba. Same sobie zabierają naleśnika i tyle je widziano. To znaczy jakby ktoś szukał, to w lodówce na pewno kilka[naście] się ukrywa.

    Pocieszające jest, że Aniołek obiecała mi naleśniki, jak będę u niej. Więc prawdopodobnie następne naleśniki po prostu dostanę. Nie będę musiała sama robić. I zawsze mam Tygryska, który też robi przepyszne naleśniki. I Mamę Mufinka, która oczywiście robi najwspanialsze naleśniki na świecie.

    14 października 2013

    Jesień

    Ziemia okryta delikatną kołderką porannej mgły.
    Słońce leniwie wstaje.
    Liście pożółkłe, na wietrze tańcząc, zwiedzają świat.
    Kolory jesieni, w przepięknej palecie barw,
    swym pięknem wzrok przyciągają.
    I niebo, niebieskie, przeslicznie sie uśmiecha.
    To jesień. Najpiękniejszy czas.

    Gabik w prawdzie poetą nie jest, ale uwielbia jesień. Taką, jaką teraz mamy. Piękną, słoneczną, ciepłą. Może troszkę za ciepło jest, ale nie będziemy wybrzydzać.

    Jedyne, czego brakuje, to tydzień wolnego i góry.

    10 października 2013

    I po egzaminie

    Niestety. Gabik nie zdał egzaminu. Dużo w tym mojej własnej, gabikowej winy, bo nie przykładałm się do nauki tak, jak powinnam. Nie potrafiłam, albo nie chciało mi się. Ciężko stwierdzić.

    Testy przeszłam. Nawet nie wiem, ile miałam punktów. Ale to i tak nieważne. Pisemny niestety oblałam. Na 3 pytania, odpowiedziałam tylko na 2. To znaczy napisałam na wszystkie trzy, ale to trzecie było nie na temat. Miałam za nie 0 punktów. Żeby zaliczyć, trzeba mieć minimum 15 punktów, na 21 punktów możliwych. Ja miałam 13 punktów. Za pierwsze pytanie - 7 na 7 możliwych. Na drugie - 6 na 7 możliwych. No i to trzecie... 

    Jeszcze rankiem, koleżanka mi pokazywała dokładnie to pytanie i schemat odpowiedzi. Niestety, nie zapamiętałam, gdzie tego szukać. A na egzaminie chyba trochę spanikowałam. Mało czasu, dużo pisania. Już na końcu wiedziałam, że piszę nie na temat, ale nie byłam w stanie znaleźć, gdzie jest poprawna odpowiedź. No i liczyłam, że może jednak gdzieś ten 1 czy 2 punkciki się znajdą. Bo pierwszych dwóch pytań byłam pewna.

    Niestety. Komisja oceniła tak, a nie inaczej. Kłócić się nie ma sensu, bo po co. Razem ze mną, nie zdały pisemnego jeszcze 3 inne osoby. W sumie, z 15 osób na ustny przeszło 11 - bardzo dobry wynik. Wręcz rewelacyjny, bo zazwyczaj do ustnego dociera około 5-6 osób.

    Jak poszły ustne, nie wiem. Ale podejrzewam, że albo wszyscy zdali, albo jedna, może dwie osoby odpadły.

    Gratuluję wszystkim, którym się udało zdać. A ja składam papiery i wysyłam, by jak najszybciej mieć kolejny termin. W prawdzie czeka się przeważnie 4 miesiące, ale czasami można się szybciej gdzieś wcisnąć. Na chwilę obecną, przewiduje luty.

    Niestety, rytualnego spalenia podręcznika nie bedzie. Jeszcze.

    A to, co dostałam dzień przed egzaminem. J-łowca i karteczka od V.Y.P.a. Co łatwo rozpoznać, po kolorach.


    03 października 2013

    Rekrutacja zakończona

    Rozmowa kwalifikacyjna, była strasznie stresująca. Teoretycznie, nie powinna, w końcu wszystkich się zna. Ale może właśnie z tego powodu, Gabik stresował się jeszcze bardziej.

    Pytania miałam z rozporządzenia, którego nie cierpię, nie rozumiem i równie dobrze, dla mnie mogłoby być po chińsku. I to tylko dlatego, że z japońskiego cośkolwiek rozumiem. Chociaż... Znaczków i tak nie rozróżniam, więc w sumie, po japońsku też by mogło być. Dlatego, rozmowa mi nie poszła i jestem z niej bardzo niezadowolona.

    Dzisiaj pani kierownik przyszła, i mówi, że najwięcej punktów z rekrutacji miał kolega P, który pracuje tutaj już 4 lata. Najwyższy czas, by dostał etat. Ile lat można pracować na zastępstwach? Drugą osobą była koleżanka J, która z kolei posiada uprawnienia. I to zarówno z zakresu 1 jak i 2. Ja tylko z zakresu 2.

    Oficjalnych wyników jeszcze nie ma, ale raczej te dwie osoby dostaną etat, skoro miały największą liczbę punktów. Ja się nie załamuję. Nie ma powodu. Możliwe, że gdyby nie egzamin za tydzień, lepiej bym się przygotowała do rekrutacji. Niby zakres się pokrywał, ale na egzamin rozporządzenia i ustawy, które się akurat pokrywały, muszę znać tylko do testów. A tutaj trzeba je było znać prawie na pamięć.

    Z pocieszających informacji, jest duże prawdopodobieństwo, że na początku przyszłego roku będzie kolejna rekrutacja. Mam nadzieję, że to prawda. A jeśli tak, to wtedy będę miała więcej czasu na przygotowanie się tylko z tego, co muszę umieć na rekrutacje.

    Wracam do nauki na egzamin. Może chociaż to uda mi się zdać. I wtedy miałabym już całkowity spokój. Koniec nauki. Byłoby cudownie...

    27 września 2013

    Rekrutacja trwa

    Przeszłam testy. Udało się. Z 21 osób zostało nas 16.

    Rozmowa kwalifikacyjna 2 października.

    Co do egzaminu, to przeszłam kontrolę dokumentów. Mam tylko dostarczyć jeden brakujący, ale to nie problem. Poczta polska dokumenty przesyła. Jeszcze.

    Najgorsze, że pewnie wyniki rekrutacji będą później, niż mój egzamin. Ale po egzaminie będzie mi już wszystko jedno.

    25 września 2013

    Testy

    Za mną. Dzisiaj były. Oczywiście, co by za łatwo nie było, to wielokrotnego wyboru. Co z tego wyjdzie, to się okaże. W razie zdobycia wymaganej połowy, rozmowa kwalifikacyjna będzie 2 października.

    Mam tylko ostatnio dziwne wrażenie, że wszyscy wiedzą o czymś, o czym ja nie wiem. I nie będzie mi dane o tym wiedzieć. No cóż. Albo jestem przewrażliwiona, albo faktycznie coś jest na rzeczy.

    Jednym z powodów mojego dziwnego podejrzenia jest to, że teoretycznie, rekrutacja jest na 2 etaty. Z czego wszyscy mówią tylko i wyłącznie o jednym. Tak, jakby ten drugi był już zarezerwowany. Wszyscy, mam tu na myśli kierownictwo. Bo my, szarzy pracownicy, możemy tylko spekulować.

    No dobra, Gabik jest zielony, a nie szary. I ma odmiany farbowane na żółto, różowo i fioletowo. I czemu się oburzają na słowo farbowany, to nie wiem.

    Ogólne wrażenie mam pozytywne z tych testów. Pomimo tego, że załamałam się stanem mojej wiedzy. Oczywiście w kontekście tego ważniejszego egzaminu. Ale to wynika z tego, że na egzaminie, na części testowej i pisemnej, można mieć wszystkie ustawy i rozporządzenia przy sobie i z nich korzystać. Tutaj, był test wielokrotnego wyboru bez możliwości pomocy.

    Podsumowując. Jak ktoś znał ustawy na pamięć, to nie powinien był mieć najmniejszych problemów z rozwiązaniem tego testu. Ja niestety, jak to ja, zazwyczaj miałam problem z pewnością siebie.

    No nic. Czekam na maila z wiadomością o następnym etapie rekrutacji.

    17 września 2013

    Rekrutacja

    Złożyłam właśnie podanie. O przyjęcie do pracy. Na pełny etat.

    Testy mają być pod koniec września. Potem rozmowa kwalifikacyjna. Na pewno będzie bardzo dużo chętnych, ale spróbować trzeba.

    Na szczęście, zakres do egzaminu pokrywa mi się z zakresem do rekrutacji. A co z tego wyniknie, to się okażę.

    12 września 2013

    Ciapągi

    Gabik dojeżdża do pracy ciapągiem. Takim jednym, porannym - a w sumie, to w środku nocy, ale to szczegół. Od 2 września, z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, ciapągi zmieniły rozkład jazdy. W wyniku czego, jestem bardzo niezadowolona. Nie dość, że mój jeździ 2 minuty wcześniej, to jeszcze się nie spóźnia! Z tego też powodu uprawiam jogging codziennie rano.

    Ech... To jest jawne znęcanie się nad Gabikiem.

    10 września 2013

    I znowu o Gabiku

    Wczoraj, Aniołek, w ramach relaksu, patrzyła na jakąś bliżej nieokreśloną stronę internetową, opisującą co dzień urodzenia mówi o danej osobie. Oczywiście, przytoczyła mi kilka informacji na temat Gabika.

    Ma dużo inicjatywy - ale znacznie mniej wytrwałości w wykonaniu zamierzonych projektów.

    Jakby na to nie patrzeć, mój słomiany zapał powinien być już słynny. Nie wiem, czy udało mi się cokolwiek skończyć, co zaczynałam. Studiów nie liczę. To było z rozpędu. Poza tym, jakieś poczucie obowiązku zostało po szkole. Chociaż przyznaję otwarcie, na czwartym roku chciałam rzucić studia.

    A jednocześnie mimo swego uporu - potrafi równie szybko się czymś zaciekawić - jak również nagle stracić wszelkie zainteresowanie i popaść w całkowitą obojętność.

    Tu też się całkowicie zgadzam. Pomijając słomiany zapał i chęć robienia kilkuastu rzeczy na raz, zdarzają się pomysły, czy inne "zajawki", które przechodzą mi podejrzanie szybko. Wystarczy tylko poczekać kilka/kilkanaście dni. Samo przechodzi, nawet nie wiem kiedy.

    Cechuje go nadmiar sił życiowych, nie ujętych w karby.

    Nadmiar sił życiowych? Ciekawe gdzie się one podziały. Szczerze pisząc, zazdroszczę ludziom, którzy mają niespożyte pokłady energii. Ja, niestety, chodzę wiecznie zmęczona,  niewyspana i na nic nie mam sił. Pod żadną chorobę się nie mogę podpiąć, bo wszystkie wyniki badań mam wręcz idealne. Możliwe, że tutaj ma wpływ fakt, że urodziłam się o godzinie 6tej rano w niedzielę. A więc diagnoza jest prosta: leń wrodzony.

    Aniołek stwierdziła, że moje siły życiowe są w Gabikach. W sumie, jak tak na to spojrzeć, to fakt. Te małe bestyjki są aż nadmiernie pobudliwe.

    Była jeszcze kiedyś opcja, że mam w pokoju kwiatki-wampirki. Ja nie mam ręki do kwiatów, a tym bardziej pamięci, i rzadko je podlewam. A te i tak potrafią ładnie rosnąć i kwitnąć. Więc wniosek jest prosty: kwiatki-wampirki czerpią energię życiową od Gabika.

    Impulsywny, drażliwy, samowolny, agresywny - odznacza się niezwykłą ambicją, a opozycja pobudza go tylko do większych wysiłków i gniewu.
       
    Nie wiem, jak z tą samowolą, ale pozostałe cechy się zgadzają. Ambitna jestem, chociaż nie idzie to w parze z mobilizacją i faktyczną pracą. Jakoś tak... To ten "leń wrodzony". Opozycja na pewno pobudza do gniewu, ale czy do wysiłku? Nie jestem pewna. Tu chyba znowu się odzywa mój "leń wrodzony".

    Tak więc, z jakiejkolwiek strony Aniołek korzystała, wynik był zaskakująco trafny. Chyba, że to nie strona internetowa, tylko obserwacja własna Aniołka. Ale wtedy zacznę się jej bać.

    07 września 2013

    Gabikowa torebka

    Kupiona. Udało się. W sumie, to dzięki Mamie Mufinka. Wypatrzyła torebkę. Gabik przyszedł tylko zobaczyć. Torebka bardzo się spodobała. A teraz, jak patrze na nią, podoba mi się jeszcze bardziej.

    W kolorze brunatnym... albo mlecznej czekolady? Ciężko mi określić. Ja się na kolorach nie znam. Typu "shopping". Czyli duża torba, a w niej mała torebka, którą zawsze można przepiąć na długi pasek i przewiesić przez ramię.




    Tak, wiem. Nie jestem mistrzynią robienia zdjęć. Ale może tyle wystarczy.

    Skoro już się pochwaliłam, to wracam do nauki.

    A tak przy okazji. Chyba nauka mi nie służy. Ostatnio, wieczorem, miałam taką sytuację:

    Patrzę się na łóżko.
    Łóżko odwzajemnia spojrzenie.
    ...

    03 września 2013

    Termin

    Dostałam wiadomość. Egzamin mam 9 października 2013r. Tak więc, przez najbliższy miesiąc, mnie nie ma. Znikam. Zamierzam schować się pod biurkiem i udawać, że nie istnieję.

    Co do wspaniałego Ministerstwa. Koleżanka dzwoniła do nich jeszcze na początku sierpnia z pytaniem, czy nie mogłybyśmy zdawać egzaminu razem. Pani wtedy jej odpowiedziała, że oczywiście, to nie problem. Gdy dostałam termin, dzwonię do Koleżanki z pytaniem, czy też dostała. A Ona, że nie. Zaczęły się telefony do Ministerstwa, a pani zdziwiona, bo nikt nie zapisał, że my chcemy razem zdawać egzamin...

    Skończyło się na tym, że Koleżanka termin ma na 24 października. Ale jak się u mnie zwolni miejsce, co jest bardzo prawdopodobne, to Koleżanka będzie przeniesiona na mój termin. Poczekamy, zobaczymy, co z tego wyjdzie.

    Tak więc, nie zostaje mi nic innego, jak schować się pod biureczkiem. Oby nikt mnie nie szukał.

    29 sierpnia 2013

    Kobieca torebka

    Każdy wie, że to studnia bez dna. Tam się potrafi wszystko zmieścić. Albo prawie wszystko. U mnie, na przykład, mieści się bardzo dużo gabików. Poza podstawowymi rzeczami, oczywiście. O słynnym bałaganie w takowej torebce też każdy słyszał. Chociaż w mojej, jakoś go za bardzo nie zaobserwowałam. Owszem, zdarza się, że jakiś Gabik coś schowa i potem nie chce oddać. Ale zazwyczaj wiem, co gdzie jest.

    Do czego zmierzam? Wszyscy mówią o kobiecych torebkach. Jakie to te torebki są, co się w nich potrafi zmieścić. I tak dalej. Ale te wszystkie legendy powstały tylko i wyłącznie dlatego, że po prostu, mężczyźni nie noszą torebek. Poza pewnymi wyjątkami, oczywiście. Gdyby wszyscy panowie nosili torebki, to jestem pewna, że mieli by taki sam, jeśli nie większy, bałagan. I nie mówię o torbach na ramię, gdzie się nosi dokumenty, bo w takich bałagan trudniej uzyskać. Mówię o zwykłych torebkach na ramię.

    A jak przy torebkach jesteśmy - muszę kupić nową. Jak ja nie cierpię robić zakupów, ale chyba mnie nie ominie szukanie nowej torebki. Jeszcze żeby w sklepach było coś ładnego... Za jakąś normalna cenę... Ech... Ciężki jest los Gabika.

    27 sierpnia 2013

    O niczym

    No bo czym tu pisać. Całymi dniami w pracy. Nic się ciekawego nie dzieje. Życie płynie sobie zwyczajnie i leniwie.

    W niedzielę byłam w kinie. Na filmie Elysium. Bazowana na mangdze Battle Angel Alita. Ale, tak samo jak w poprzednich przypadkach, z mangi zaczerpnięto tylko pomysł. Lekki zarys, który nasuwa skojarzenia. Ale tak naprawdę, wszystko wykreowane jest od poczatku. Film bardzo fajny, szczególnie dla miłośników SF.

    Ostatnio uprawiam nowy sport. Jeżdżę po sklepach budowlanych i szukam płytek do kuchni. Pomijając fakt, że nic nie mogę dobrać do frontów szafek, które będą, to jeszcze nic mi się nie podoba. Koszmar jakiś. Jak do łazienki, za trzecim podejściem, chyba w piątym sklepie, udało nam się znaleźć ładne płytki, które będą pasować, tak do kuchni nie potrafimy. Niby są, ale jakieś takie... To nie jest to, co bym chciała. Jak już, po wielu kombinacjach, szukaniach, oglądaniach, zdecydowałam się na jakieś, to w tym odcieniu już nie ma. Teraz produkują ton ciemniejsze. A mnie się te jasne podobały. I po jakie licho, trzymają na wystawie płytki, których już nie można dostać?

    Na upartego, płytki by się znalazły. Nawet jedne wybrałyśmy. To na 4 różne odcienie, w sklepach można dostać tylko 3. Zgadnijcie, którego odcienia nigdzie nie ma? Tak. Zgadza się. Tego, który chciałabym do kuchni.

    Jestem zmęczona tym bieganiem po sklepach. Użeraniem się ze sprzedawcami. Tym, że nic mi się nie podoba. Że chciałabym coś, co będzie mi pasować do mebli, do kuchni, będzie mi się podobać. I nie będzie to zakup, na zasadzie: mam nadzieję, że będzie pasować. Niby wybór jest... Ale albo ja mam dziwny gust, albo ludziom podobają się takie dziwactwa.

    Mam nadzieję, że następne podejście, będzie już tym ostatnim. Teoretycznie, coś tam wybrałyśmy. Trzeba to tylko jeszcze raz obejrzeć, by się upewnić, że jednak te płytki mogą być.

    Wczoraj usłyszałam, że nowe rodzaje płytek, najszybciej na wiosnę. Bo wtedy fabryki zmieniają linie produkcyjne. Więc, jeśli ktoś planuje remont, to płytek niech szuka na wiosnę. To znaczy najpierw, w ziemie jeszcze obejrzy co jest, może komuś się coś spodoba. A jak nie, to akurat, na wiosnę będzie zmiana i może będzie z czego wybierać.

    Miało być o niczym, a  wyszło o płytkach. No cóż, tak to już jest. Mam nadzieję, że z doborem koloru farby pójdzie łatwiej. Chociaż... Z doświadczenia wiem, że kolory na paletach, a w rzeczywistości, to 2 różne kolory. To nawet nie odcienie, tylko właśnie kolory.

    Dobrze, że pozostałe rzeczy są w miarę wybrane. Ech... Remonty, to koszmar.

    21 sierpnia 2013

    Dzień Wiedźmy

    Wczoraj był. Udany. I to bardzo.

    Wraz z Bratem, Siostrą Wiedźmy i Kotem, poskładaliśmy się na mały prezencik. Taką symboliczną książeczkę. Umówiliśmy się w jednej knajpce. Dokładniej, to Kot umówiła się z Wiedźmą. Myśmy mieli być na doczepkę.

    O umówionej godzinie spotkałam się z Bratem i Siostrą Wiedźmy. Udaliśmy się na miejsce. Mina Wiedźmy, gdy zobaczyła nas w drzwiach knajpy była zabawna. To nie było zdziwienie. To było raczej załamanie się. Chyba przeczuwała, że chcemy zrobić coś głupiego. A my byliśmy grzeczni. Złożyliśmy życzenia i dali prezent. I nie narozrabiali. Za bardzo.

    Prezent, czyli podpucha. To były folijki do ekranu. Gdy wiedźma odpakowywała, Kot z niepokojem patrzyła na rozmiar prezentu. Nawet zapytała, pełna obawy, czy to na pewno jest "to"? Mina Wiedźmy, gdy zobaczyła, jaki prezent od wszystkich dostała... Bezcenny. Jak mogliśmy dać jej folijki na ekran e-booka, którego nie ma, a którego ostatnim czasem bardzo zapragnęła mieć.

    Złośliwcy z nas. Oj wredni. Śmiechu pełno. Ale ulitowaliśmy się nad Wiedźmą i wręczyli jej prawdziwy prezent. Książeczkę. To znaczy e-booka. Czy inny czytnik. Czy jak to się zowie. Nie zam się na tym. Używam tradycyjnych książeczek, a w pociągu śpię, nie czytam. Więc nie potrzebuję minimalizować obciążenia w torebce.

    Wracając do tematu, Wiedźma była zachwycona swoim prezencikiem. Oderwać łapek od niego nie chciała. W sumie, to nawet nie zdążyłam go obmacać. No nic, może innym razem.

    Gdy trochę ochłonęła, dostała jeszcze jeden prezencik. Niestety, Tygrysek nie mogła przyjechać. nawet w weekend, więc prezencik przekazała przez Gabika. Była to filiżanka z czajniczkiem. Oczywiście z sówką. Fioletową, co by nie było wątpliwości. Nie posiadam zdjęcia, bo jakoś tak, nie pomyślałam, by je zrobić. Ale filiżanka wygląda rewelacyjnie. Wiedźma ścieszona jak mały kociak.

    Tylko zabroniła nam śpiewać "sto lat". Myśmy też za bardzo nie nalegali, bo wszyscy prosto z pracy, głodni. Poza Wiedźmą i Kotem, które zjadły obiad, reszta głodowała. Ale pizzałka była przepyszna. Potem lody. A potem Gabiki szczęśliwe mogły iść spać. I jakoś tak, zabrakło czasu na śpiewanie.

    Najważniejsze, że prezenty się udały. Niespodzianka też.

    Jeszcze mi w nawyk wejdzie robienie ludziom niespodzianek. Sasasa.

    20 sierpnia 2013

    Kawa

    Gabik kawy nie pije.

    To znaczy, kiedyś nie pił. Chyba, że miał siedzieć całą noc nad książkami, to zdarzało się, jedną na tydzień. Albo na miesiąc. I wtedy, kawa działała pobudzająco. Wręcz aż za bardzo. Dostawałam głupawki i rozrabiałam. Czasami musiałam się powstrzymywać, by za bardzo nie gabikować.

    Poszłam do pracy i kawę zaczęłam pić częściej. [Ach, ten zły wpływ środowiska na innych.] Zdarzało się raz, dwa razy na tydzień. Praca siedząca, przed monitorem, jednak męczy. Kawa pomagała. I wtedy nadal dostawałam gabiko-głupawki.

    Jednak kawy nie polubiłam. Niedobra, czasami wręcz odpychało mnie od kawy. Ale, jak się z braku laku, pijało się rozpuszczalną, to czego się dziwić.

    Potem, zmieniłam pracę. Teraz mam już całkowicie biurowo-siedzącą. Żadnych wyjazdów z biura, gdzie czasami nie było mnie cały dzień, albo i tydzień. Teraz mam tylko komputerek, biureczko i krzesełko. I peeełno ludzików. I bez kawy, byłoby czasami cięzko.

    Jak się przekonałam do tego, by pić kawę? I że kawa jednak jest dobra? Ba, nawet bardzo dobra? W najprostszy możliwy sposób. Kolega z pracy kupił sobie ekspres. Taki prawdziwy ekspres, ciśnieniowy, ze spieniaczem mleka. Kawa... Bez porównania. Przepyszna.

    Teraz nie wyobrażam sobie innej kawy. Rozpuszczalna? Nie ma mowy. Nie tknę. Choćby to była jedyna możliwość. Gdy jestem na urlopie, kawy po prostu nie uznaję. Chyba, że z ekspresu. Inaczej nie jest mi potrzebna.

    Tak więc, gabikowe "nie piję kawy", można obecnie odłożyć na półeczkę. Teraz, kawusie pijam. Tylko jestem wybredna.

    A ostatnio, gdy były takie wielkie upały, kawa była bardzo dobrym rozwiązaniem. Miała tylko jeden problem. Za szybko stygła. Wtedy też powstała moja teoria na temat studzenia się kawy:

    Kawa stygnie wprost proporcjonalnie do temperatury zewnętrznej. Im cieplej, tym szybciej stygnie. Chociaż w ziemie, to się tak do końca nie sprawdza. Bo stygnie równie szybko, jak przy upałach 30stopniowych.

    Ewentualnie: im bardziej chcesz ciepłą, tym szybciej stygnie.

    A Gabik lubi ciepłą kawusię. Z mlekiem, ale bez pianki. Tak, wiem. Pisałam już. Wybredna jestem pod względem kawy.

    14 sierpnia 2013

    Clannad

    W lutym tego roku, byłam na ich koncercie wraz z Tygryskiem, Wiedźmą, jej Siostrą i moim Bratem. Było super. Gdyby nie brak biletów, to poszlibyśmy na drugi koncert, który był godzinę później. Na szczęście, zespół obiecał przyjechać do nas za rok.

    Wczoraj, wchodzę na popularny portal z biletami na różne imprezy, chcąc sobie coś sprawdzić. Nie zdążyłam. Zobaczyłam, że są bilety na Clannad. Niewiele myśląc, sprawdzam, gdzie, kiedy i za ile. Ku mojej ogromnej radości, jeden koncert odbędzie się niedaleko, w moim ulubionym miejscu koncertowym. Termin jest w styczniu, czyli tak, jak obiecali, za rok. Cena - przystępna.

    Najpierw trzeba bilety załatwić, więc Gabik zaczął dzwonić. Pierwsze do Wiedźmy. Ta oczywiście ucieszona, od razu chce zamawiać bilety. Ale jeszcze Tygrysek i pytanie, czy sama czy z Pogromcą Tygrysków. Okazuje się, że z Pogromcą. Jeszcze Mama Mufinka, też chce. Wiedźma zamawia, w sumie 7 bilecików i... problem. Stronka się zawiesiła, cuda jakieś chciała. No nic. Na dobre to wyszło, bo się okazało, że jeszcze dwie osoby chcą jechać z nami. Nie ma problemu. Bilety odblokowali, chce Wiedźma zamówić i... znowu problem. Można maksymalnie 8 biletów na jeden koncert zamówić. A my potrzebujemy 9!

    Zadzwoniłam na obsługę. Po 5 min czekania, wreszcie połączyło mnie z konsultantką. Przedstawiam problem. Niestety, jedynym rozwiązaniem jest założyć drugie konto. Nie da się tego inaczej obejść. Wiedźma poirytowana powiedziała, że wieczorem się zastanowi, co z tym zrobić. Ja nie miałam czasu w pracy się bawić z portalem. Spasowałyśmy. Najwyżej, znajdziemy inne miejsca.

    Popołudniu, mój Brat z Wiedźma zamówili bilety. Udało się. Znaleźli dobre miejsca. Zapłacili. Teraz czekamy na kuriera. I na koncert, oczywiście.

    Natomiast Tygrysek miała drobny problem, gdzie zapisać sobie ten temin, by nie zapomnieć i nie wyjechać w tym czasie  czy umówić się na inną imprezę. Oto fragment rozmowy:

    Gabi_MAG: Ja tam będę pewnie pamiętać. Można jeszcze zapisać w telefonie, na kartce i przykleić na środek monitora, na czole, na którymś Gabiku...
    Tigri: Gabiki ciasteczka dają! [chwila ciszy] Na tym co. Na tym datę. Na tym godzinę. Na tym wykrzyknik. I od tej pory jesteście czworaczkami, zapamiętać, syjamskimi dla jasności.
    Gabi_MAG: Taa, tylko je potem znajdź.
    Tigri: Spoko. Fluorescencyjny pisak.

    11 sierpnia 2013

    Gabik Niespodzianka

    W prawdzie to nie Gabik był niespodzianką. I nie dla Gabika była niespodzianka. Ale to nic. Mianowicie, moja Kuzynka obchodzi jutro okrągłą rocznicę urodzin. Osobiście planowałam zadzwonić, i jak co roku, złożyć życzenia. Jednak w piątek, późnym wieczorem, dzwoni gabikowy telefon. Tak, tak, nawet Gabik posiada takie dziwne urządzenie. Odbieram, koleżanka mojej Kuzynki dzwoni, że ze względu na okrągłą rocznicę, może byśmy się do Kuzynki wybrały. Gabik chętnie się zgodził.

    A plan był taki:
    Jedna koleżanka, dawno nie widziana, była umówiona na ploty u Kuzynki. Z małym dzieckiem. Więc miały iść na spacer. Wcześniej trasa ustalona i druga koleżanka z Gabikiem miały czekać w odpowiednim miejscu.

    Wszystko pięknie, ładnie, tylko trzeba jakiś torcik. Gabik myślał przez chwilę i w końcu zadzwonił do swojego ulubionego Cukiernika. Niestety, Cukiernik był na urlopie, więc nici z rasowego tortu. Trudno, damy radę. Składniki na murzynka w domu zawsze mam, kwestią było tylko go upiec.

    W sobotę powstał "torcik". A dzisiaj, jeszcze przed wyjazdem, kupiłam świeczki. Z braku miejsca na owym "torciku" i większych możliwości, zakupione zostały odpowiednie cyferki. Na miejsce zdążyłam w ostatniej chwili. Wiadomo, gabiki i spanie, i jedzenie, i takie tam, utrudniają wyjście z domu na czas. Nie udało mi się jednak spóźnij, a już na miejscu montowałam świeczki. O tak to wyglądało:


    Warunki polowe, więc nie zdejmowałam obudowy. Gdy Kuzynka z jedną koleżanką była blisko, zaczęła się walka z zapałkami.  Ech... Za bardzo wiało. Ewentualnie, J-gabiki za bardzo chciały wszystko widzieć, i robiły zbyt duży wiatr swoimi skrzydełkami. Udało się w ostatniej chwili.

    Kuzynka i koleżanka szły sobie spacerkiem, rozmawiały, a myśmy stały do nich tyłem, co by za szybko nas nie zauważyły. Więc gdy się odwróciłyśmy, akurat dziewczyny zatrzymały się przed nami.

    Mina Kuzynki... Bezcenna. Była w naprawdę wielkim szoku. Zupełnie się nie spodziewała, że nas tutaj spotka i do tego jeszcze z ciastkiem. W ostatniej prawie chwili udało się zdmuchnąć świeczki. Zanim same zgasły. Chociaż wtedy byłoby zapalanie ich na nowo. Cóz poradzić, skoro wieje.

    Ciasto skonsumowałyśmy na trawie pod drzewkiem.






    Atmosfera wręcz piknikowa. Miny przechodniów, rewelacyjne. Kuzynka zachwycona. I, co najważniejsze, ciasto się udało. Bo była obawa, że się nie dopiekło. Zrobiłam za dużo masy, potem chciałam wszystko upchnąć do jednej tortownicy. Niestety, nie zmieściło się. To co zostało, przerobiłam na muffinki.

    Później, cieszyłam się, że nie udało się z prawdziwym tortem. Rozpłynąłby się. A tak, to to, co zostało, Kuzynka mogła zabrać sobie do domku.

    Uważam, że pomimo braku wielkiej imprezy, tłumów znajomych i koszmarnie drogich prezentów, urodziny się udały. Głownie ze względu na samo zaskoczenie solenizantki.


    05 sierpnia 2013

    Upały w pracy

    Ostatni tydzień był ciężki. I to nie tylko ze względu na wszędobylskie słońce. W sumie, to nawet dobrze, że jest ciepło. Może czasami termometr trochę przesadza, ale sądzę, że to nie wina upałów, tylko termometra właśnie. W końcu Fioletowy ma swój nowiutki palnik i pewnie sprawdza, czy aby na pewno działa. A najłatwiej sprawdzić na termometrze właśnie. Od razu widać, jak się temperatura podnosi.

    W związku z powyższym, to znaczy z upałami, do pracy jeżdżę ostatnio gabikowozem, a nie ciapągiem. Fakt, wychodzi to drożej, ale gabikowóz ma klimatyzację. Tymczasem pociągi klimatyzowane jeżdżą tylko w zimie. W lecie, przy tych kosmicznych temperaturach, jeżdżą stare składy, bez klimatyzacji. Niektóre są nawet wyremontowane, przez co maja nowe, aż za szczelne okna, których nie da się otworzyć. Jedynie uchylić. Do tego, na części trasy jest remont i pociągi nie przekraczają prędkości 20 km/godz. W wyniku czego, pociąg zamiast 30 min jedzie dobrą godzinę. I jak nietrudno się domyśleć, człowieki i gabiki wysiadają z niego umordowani, ugotowani i wręcz mokrzy. A jeśli wysiada się z pociągu i twierdzi, że te trzydzieści parę stopni na zewnątrz to tak fajnie, chłodno jest, to znaczy, że coś jest nie tak.

    Dlatego też, wspólną decyzją wszystkich gabików postanowiłam, że jeżdżę w te upały gabikowozem. Już wolę dopłacić do dojazdów trochę więcej, ale mieć jakiś komfort jazdy. Jakiś, gdyż jako główny kierowca gabikowozu, nie mogę spać.

    Wracając do mojej wspaniałej pracy. Miało być ciężko, bo miałyśmy być tylko we dwie z koleżanką. Było faktycznie ciężko, pomimo tego, że jednak byłyśmy we trzy i na drugą część dnia przychodziła nam pomóc jeszcze jedna koleżanka. Ludzi dużo, nas mało, wszyscy podenerwowani przez upały. Ale daliśmy radę. Chociaż ten tydzień nie zapowiada się lepiej.

    A na zakończenie, taka mała anegdotka z gabiko-pracy

    Przychodzi stały klient, który jest u nas bardzo często. Akurat trafił na Gabika. Jego pech. Siada, mówi co potrzebuje i pyta: Czy ma pani jakiś zielony długopis?
    Gabik wyciąga zwykły długopis, który jest w zielonej obudowie. Pan popatrzył na długopis i zaczął się śmiać. Po chwili jednak uściślił, że chodziło mu o jakiś, który nie pisze na niebeisko.
    Po dłuższej chwili szukania w moim przepastnym koszyczku, znalazłam fioletowy cienkopis, który wystarczył. Ale zupełnie nie rozumiem tego wybuchu śmiechu. Chciał zielony, a ja akurat miałam w zielonej oprawie. Zielony, to zielony.

    28 lipca 2013

    Koncert

    Ciężki poranek był, oj ciężki. Psy chciały wyjść na podwórko o 4:30. I kogo obudziły? Oczywiście Gabika. No nic. Wróciłam do łóżka. O 7mej przecież mam wstać.

    Wstałam o 8mej. Ledwo się wyrobiłam na 11tą. Przyszła Wiedźma i zrobiła Gabikowi piękny, czerwony kolorek na łepetynce. Poplotkowałyśmy trochę i Wiedźma uciekła. Zostawiła Gabika samego. Chlip.

    Gdy nastał wieczorek, Gabik się ładnie ubrał, spakował i pojechał na koncert gabikowozem. Na miejscu... Tłum dziewczyn, kobiet, fanek. Miałam ochotę zawrócić i wracać do domu. Ale cóż, zapłaciło się za bilecik, to żal trochę nie iść.

    Przemogłam się, zaparkowałam i poszłam tam. Na pożarcie tłumów. Nie było tak strasznie, jak się wydawało na początku. Było jeszcze gorzej. Dziewczyny, większość w moim wieku, zachowywały się tak, jakby nadal miały 15 lat. Krzyki, piski, robienie sobie zdjęć pod pustą jeszcze sceną. Pustą, w sensie artysty na niej nie było. Tylko jego gitary, fortepian, mikrofon. Więc dla mnie, pustą. Nie rozumiem tego zjawiska.

    Inna dziewczyna miała dwa bilety. Jeden w rzędzie 10tym, drugi w 12tym. Wybrała ten bliższy, oczywiście. Zwątpiłam. Przede mną, usiadła dziewczyna, która wygladała jak baleronik. Miała czarną sukienkę, tak mi się na początku wydawało, bo zakrywała się szalem. Potem się okazało, że ten szal, to prawdopodobnie przez to, że spódniczka się "lekko" nie dopinała. I trzeba było to jakoś zatuszować. Oczywiście, duże szpilki, fryzura jak na wesele. Ręce mi opadły. Natomiast jej chłopak to był tam chyba za karę. Takie odnosiło się wrażenie. I przede wszystkim, miał niezbędą lornetkę. W końcu rząd 9 jest tak straaaaaaaaasznie daleko od sceny, że trzeba mieć lornetkę. [W sali mieściło się chyba 16 rzędów].

    I jeden drobny problem. Było duszno. Koszmarnie, niesamowicie duszno. Stary budynek, stara sala, więc pewnie nie ma klimatyzacji. A jeśli była, to się popsuła. Masakra. Ale dało się wytrzymać. W końcu koncert ważniejszy.

    Sam koncert był cudowny. Rewelacyjny. I ogólnie zajefajny. Tylko podejrzanie gardło boli.

    Kawałki z Jego solowej płyty, śpiewała cała sala. Natomiast utwory ze starych płyt, kiedy jeszcze grał w zespole... Cóż. Tych nie śpiewała cała sala. Te były wręcz wykrzykiwane i wywrzeszczane. Ciekawe, czy nas było słychać na zewnątrz budynku.

    Zaśpiewał nawet dwie piosenki po polsku. W pierwszej, znał bardzo dobrze pierwsze dwie zwrotki i refren. Z trzecią pomogła mu publiczność. Natomiast, z drugą piosenką poszło mu trochę gorzej, ale to nic. Inni znali słowa doskonale i nikomu nie przeszkadzało, że ma problem z odczytaniem słów. Bo słowa miał na kartce. Nie czarujmy się. Nasza piękna mowa ojczysta, jest bardzo trudna dla obcokrajowców.

    Atmosfera niesamowita. Niezapomniana...

    Ja chcę jeszcze raz!!

    Obiecał przyjechać za rok, z nową płytą. Mam nadzieję, że uda mi się dostać bilet. Tymczasem kupiłam sobie "starą" płytę, której u nas nigdzie nie mogłam dostać. A na popularnym portalu aukcyjnym, była w cenie zdecydowanie przekraczającej mój budżet.


    26 lipca 2013

    Gabikowy Pech

    Może jak napiszę, to przestanie za mną biegać. Bo chyba temu mojemu Pechowi sprawia radość znęcanie się nad gabikami.

    Zaczynając od środy, chociaż wtedy to jeszcze nie był mój własny Pech, zepsuła się drukarka. Znowu. I to o 7mej rano. Serwis czynny od 8mej. Więc wysłaliśmy e-maila, że to pilne, żeby przyjechali jak najszybciej. Zostaliśmy z ploterem, na którym trzeba było wszystko drukować. A raczej plotować. Ech... Kartki formatu A4 na ploterze A0. Baaardzo zabawne. Dobrze, że mamy papier 420mm.

    Miała być druga drukarka, prawda? No, miała być. Ale nie będzie. Jak nasza dyrekcja się zgodziła, wysłali zamówienie do głównej dyrekcji. A tam już się nie zgodzili. Napisali nam oficjalne pismo, że na razie nie bedzie żadnych nowych drukarek, że dopiero na jesieni będą rozpisywać nowy przetarg na drukarki, to może wtedy. A chwilowo, jeśli jest u nas w pokoju tak wielka potrzeba, to są inne drukarki w budynku, które są mniej wykorzystywane i można się podpiąć, czy też przenieścć.

    Nasz komentarz: Ha-ha-ha.

    Wracając do drukarki. Popsuła się o 7mej, o 10tej zawiesił się ploter i przez pół godziny w ogóle nie mieliśmy na czym drukować. O 13tej przyszedł pan z serwisu i po pół godzinie udało mu się naprawić drukarkę. Akurat w ostatniej chwili, bo mnie się wydruk znowu zablokował na ploterze.

    Na koniec dnia doszliśmy do wniosku, że przy następnej awarii drukujemy wszystko do sekretariatu. Pewnie po pół godzinie ich tam trafi, że mamy tyle wydruków i może zaczną działać, byśmy jednak dostali drugą drukarkę.

    Wczoraj, czyli w czwartek, miałam awanturę w pracy. Zaczęło się od telefonu od pani Notariusz. Oberwało mi się, że nie chcemy pomagać klientom, jak ci przychodzą i nie bardzo sie orientują. Że nie chcieliśmy panu czegoś tam wydać. I w ogóle oberwało mi się, że u nas jest błąd, a gdzieś tam jest dobrze, i dalczego my z nimi nie współpracujemy. Problem polegał na tym, że kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że to koleżanka obsługiwała tamtego pana, on dzwonił do pani Notariusz, ale ta nie mogła czy też nie chciała z nim rozmawiać. On zdecydował, że nie będzie brał, bo to raczej nie jest jego, a po co ma płacić za coś, co nie jest jego. Ech...

    Skończyło się na tym, że miałam panu wydać brakujące materiały. Gdy pan przyszedł, okazało się, że jest jakaś niezgodność. I na jej wyjaśnianiu spędziłam jakieś 3 godziny w archiwum. W efekcie czego wyszło, że błąd nie jest u nas, tylko u "tamtych". I pan wyszedł ode mnie z niczym. Wcześniej jednak zadzwoniłam do tej Notariuszki i jej wyjaśniłam, co, gdzie i jak. Żeby mi drugi raz z awanturą nie dzwoniła.

    A dzisiaj? Dzisiaj jest od samego rana Pech. Zaczęło się od tego, że buty chcą mnie obetrzeć. Od 2 lat tego nie próbowały i nagle dzisiaj. Kiedy, pomijając dzisiejszy dzień w pracy, bedę miałą trochę biegania popołudniu. Następnie, wylałam sobie pół kubka kawy na biurko. Tylko dlatego pół, że drugie pół zdążyłam wypić. Moja kawusi...

    A tu do końca dnia jeszcze daaaaaaleeeeeeekoooooooo...

    Aż się boję, co będzie jutro. Szczególnie, że rano ma przyjść Wiedźma i zrobić mi nowy kolor na włosach. Ten stary się sprał. I to dosłownie się sprał. Obecnie wygląda... jakby wyblakł na słońcu. Więc tym razem wzięłam normalną farbę, a nie jakieś wynalazki. Szkoda mi tylko koloru, bo tamten był bardzo fajny.

    Zobaczymy, co mi wyjdzie tym razem.

    22 lipca 2013

    Powrót do pracy

    Przeważnie, gdy wraca się z urlopu, to powrót jest ciężki. Gabik, jak zwykle, jest inny. Jedynie miałam lekki problem ze wstaniem rano, bo jeszcze wczoraj wieczorem byłam w kinie i wróciłam troszkę... za późno. Ale to nic.

    W pracy wszyscy się ucieszyli na mój widok. Aż podejrzane. Bardzo podejrzane.

    Zaraz też na wstępie dowiedziałam się, że pierwszy tydzień po powrocie będę mieć wręcz lajtowy. To znaczy jest nas w pokoju pięć osób na siedem, które powinno być. Nie ma więc problemu. Natomiast przyszły tydzień maluje się wręcz... różowo. A nawet fioletowo-żółto-różowo. Okazuje się, że na urlop idą jeszcze dwie osoby. Jedna idzie na tacierzyński, bo to ostatni moment kiedy może go wybrać, inaczej przepadnie i... Na sali zostanie nas dwie. Oficjalnie powinna wrócić do pracy jeszcze jedna dziewczyna, ale nikt się nie łudzi, że faktycznie wróci. Raczej weźmie opiekę nad dzieckiem. Cóż. VYP będzie mógł harcować do woli.

    Co do samego powrotu. Nadal twierdzę, że po prostu lubię swoją pracę. Wręcz niezdrowo. Bo jak to inaczej nazwać, skoro ochoczo do niej wracam po dwóch tygodniach wakacji. Co najwyżej psychicznie niedorozwinięta. Niestety, przez fakt, że widzę wszędzie róznorodne gabiki, to chorobę psychiczną mam już od dawna. Raczej niewiele rzeczy mi już zaszkodzi.

     
    Ale spokojnie. Zanim dożyję emerytury, o ile w ogóle jej dożyję, to pewnie praca mi zbrzydnie. Więc nie ma się czym martwić. Przynajmniej na razie.



    20 lipca 2013

    J-gabikowe gwiazdki szczęścia

    Zaczęło się wszystko bardzo niewinnie. Ot, Aniołek kupiła wazon dla Tygryska. Miał być podarowany w zeszłym roku, ale jakoś tak nie spotkałyśmy się. Wazon sobie czekał do obecnego roku, kiedy wszystkie liczyłyśmy na to, że tym razem wakacje wspólne się udadzą. I nic, ani nikt, nam nie przeszkodzi się spotkać. Niestety, w międzyczasie, Tygrysek dostała wazon. Aniołkowi, mając już kupiony wazon, nie zostało nic innego, jak i tak sprezentować go Tygryskowi. Tylko... Taki pusty wazon? Bez sensu. I tutaj, z pomocą przyszła Sumienie. Pokazała Aniołkowi, jak się robi chińskie gwiazdki szczęścia.

    Gdy Aniołek podzieliła się radosną nowiną z Gabikiem, postanowiłam jej pomóc. W końcu na wazon trzeba zrobić pewnie z kilka tysięcy gwiazdek. Ułożyłyśmy plan działania, podzieliłyśmy się pracą. zaczęłyśmy od wybrania kolorów na gwiazdki. Udało nam się większość kupić już gotowych, pociętych pasków. Pozostałe kolory dokupiłyśmy i same docinałyśmy.



    Kartki miały trochę inne kolory, tylko przy robieniu zdjęcia za nic te kolory nie chciały wyjść. Podejrzewam, że to sprawka VYPa.

    Gdy paski dotarły, każda zaczęła tworzyć własne gwiazdki. I tak oto wyglądały nasze "marne" początki.



    Było ciężko, oj było. Po zrobieniu pierwszych 200 gwiazdek, zwątpiłyśmy. Miałyśmy 3 miesiące na ich zrobienie i zaczęłyśmy mieć wątpliwości, czy zdążymy na czas.



    Jednak najważniejsze, to się nie poddawać. I patrzeć, co się robi.


    Tak, tak. To Gabikowa robota. Oglądałam jakiś film, na chwilę odłożyłam zaczętą gwiazdkę. Potem, gdy do niej wróciłam, nie popatrzyłam i zaczęłam od początku z drugiej strony. I tak wyszły dwa początki. Musiałam potem jeden koniec rozsupłać. Na szczęscie, gwiazdka wyszła. Nawet Żabie opadły ręce. O tak.


    Dalej jakoś nam szło. W końcu udało się uzbierać 1000. To znaczy zrobić. Nie uzbierać. Gwiazdek oczywiście. Nie gabików. Tych to jest już znacznie, znacznie więcej.


    Gawiazkowo nam się zrobiło. I jakoś udawało utrzymać wszystko w tajemnicy przed Tygryskiem.


    Powoli, powoli szłyśmy do przodu. To znaczy Aniołek szedł, czy też robił. Wszystkie zdjęcia są Aniołka. Ja nie miałam wazonu, więc swoje chowałam do pudełka.

    Tutaj kolejne zdjęcia. Około 1300 gwiazdek. Naprawdę, zastanwiałyśmy się, czy zdążymy je zrobić. W końcu trzy miesiące, to niezbyt długo.

     

    Poniżej zdjęcie udowadniające, że niektórym się po prostu nudzi. Nie wiem, czy wpadłabym na pomysł segregowania gwiazdek według kolorów. A na pewno nie chciałoby mi się tego robić. Jak widać, Aniołek miała troszkę czasu i sprawdziła, która wersja jest fajniejsza. Ta wyżej, czy ta niżej.


    A tutaj powoli zbliżałyśmy się do końca. 4000 gwiazdek. Czy coś koło tego. Tutaj już są dosypane gwiazdki Gabika. Tak, zgadza się. Zrobiłam swoje i wysłałam wszystko pocztą.


    Brakowało tylko tych gwiazdek, które miała zrobić Sumienie. Aniołek jednak nie miała tyle czasu, co się chwaliła, i wrobiła w gwiazdki sprawczynię tego zamieszania. Gwiazdki brakujące dotarły do Aniołka w czwartek wieczorem. Coś około godziny 22:30. Na szczęście posegregowane. Bo w piątek wyjeżdżałyśmy od Aniołka do Tygryska. I to o 5tej rano wyjeżdżałyśmy. Więc naprawdę w ostatniej chwili przyszły brakujące gwiazdki.

    Na miejscu, zbieg okoliczności sprawił, że Tygrysek musiała na chwilę, czyli około godzinę, zostawić nas same na swoim nowo wyremontowanym mieszkaniu. Że też się nie bała. Skrzętnie skorzystałyśmy z okazji i przygotowałyśmy wszystko. Efekt końcowy? Rewelacyjny. Wazon naprawdę wygląda super i wszystkim się bardzo podoba. Na szczęście Tygryskowi też. Bo gdyby się Tygryskowi nie podobał, to byłby problem. Ale tylko i wyłącznie w tym, że zarówno Aniołek, jak i Gabik, chciały wazon dla siebie. Oczywiście z zawartością.

    A oto i efekt końcowy.


    Prawda, że super wygląda? Niestety, Gabikowi nie udało się niepostrzeżenie wynieść całości i zabrać do domu. W wazonie mieści się około 5000 gwiazdek. Dokładnie ile, to już same nie wiemy. Ale jak kiedyś Tygrys będzie mył wazon, to może je policzy.