13 listopada 2015

Kawa i starzenie się

Gabik: Bo Gabiki to małe smyki. Sialalalalala.
Wiedźma: Jesteś po kawie?

Ech... naprawdę to tak od razu widać?

Gabiki się starzeją. Jak bum cyk cyk. Jak mają dzień wolny, to wstają o 8mej... no 9tej najpóźniej. A przedtem mogłam spać do 12tej i jeszcze było mi mało. Ech... Starość mnie dopadła...

Ale na szczęście, ta starość nie przeszkadza mi chodzić na Zumbę!


21 października 2015

Zumba

Dopadła także i mnie. Zgadza się. Chociaż to w głównej mierze wina tego, że w pracy dostałam kartę Multisportu. Trzeba ją wykorzystać, bo inaczej to marnotrastwo.

Wczoraj padło na Zumbę. Najbliżej mojej pracy, w godzinach mi odpowiadających - czyli zaraz po pracy, była ta przyjemność tylko w jednym klubie sportowym. Zapisałam koleżankę z pracy i siebie dzień wcześniej. Na miejscu całkiem fajnie, chociaż czułam się trochę niepewnie. Ani nie wiem gdzie iść, ani co ze sobą zrobić. W końcu, znalazłyśmy szatnie, przebrałyśmy się. Na recepcji pani wskazała sale, w której Zumba jest. Punktualnie zajęcia się zaczęły. No może 2 min po czasie.

Najpierw Instruktorka wypytała, kto jest pierwszy raz u niej na zajęciach. Oczywiście, wszystkie dziewczyny. Albo prawie wszystkie. Potem zapytała, kto jest pierwszy raz w ogóle na Zumbie. Na to Gabik się zgłosił i jeszcze jedna dziewczyna. W połowie zajęć Instruktora popatrzyła na mnie i powiedziała, że ją chyba okłamałam mówiąc, że jestem pierwszy raz na zumbie. Może to przez ten balet w dzieciństwie...?

Zajęcia były super, chociaż brak znajomości kroków trochę mi przeszkadzał. Większą uwagę zwracałam na to, co robi Instruktorka, niż na samą zabawę. Poza tym, mój organizm czuł, wyraźnie, że chce więcej, szybciej, niestety koordynacja ręce-nogi-mózg nie nadążała.

Daję sobie miesiąc czasu i sądzę, że po tym okresie, będzie to super zabawa. I będzie można szaleć.

A na razie, w planach na czwartek, basen.

15 października 2015

Kurtka

Kupiłam sobie kurtkę zimową. Po ciężkich bojach, bo najpierw schodziłam trochę sklepów i nic, ale to zupełnie nic nie było, co by wyglądało, było funkcjonalne i nadawało się na zimę. Po prostu koszmar jakiś. Ja nie dojeżdżam do pracy samochodem - niestety. Więc mam pewne wymagania co do takiej kurtki. Chociażby takie, by nie zamarznąć na peronie czekając na pociąg.

Wczoraj udało mi się wreszcie znaleźć kurtkę. Jest bardzo ładna, w kolorze ciemnego granatu. Jest funkcjonalna, bo do połowy uda, z wysokim kołnierzem i głębokim kapturem. Jest ciepła, co przetestowałam w sklepie próbując się w niej ugotować, gdy ją przymierzałam. Przyznaję, dość niechętnie ją mierzyłam, gdyż cena trochę powalająca była. Ale jak ją ubrałam, zapięłam i spojrzałam do lustra, już nie chciałam zdejmować. Była moja i nawet nie trzeba było mnie przekonywać.

Ceny nie będę podawać, bo była zdecydowanie za wysoka, a zakup planowałam ograniczyć w połowie tej kwoty. Jednak utwierdzam się w słuszności swojego wyboru tym, że dzisiaj, na spokojnie, po przespaniu się z problemem kosztownego zakupu, nie żałuję. I kurtka podoba mi się tak samo, jak wczoraj. I cieszę się jak mały najedzony Gabik z faktu, że ją mam.

Zdjęcie kurtki zgodnie z życzeniem. Niestety, nadal nie mam profesjonalnego sprzętu, więc kolorów tutaj dobrze nie widać.

 
No i oczywiście kurteczka duuuuużo lepiej prezentuje się na mnie. Ale to już tylko i wyłącznie na żywo można zobaczyć.


02 października 2015

Sezon zimowy rozpoczęty

Tak, zgadza się. Dzisiaj rozpoczęłam sezon zimowy. Jak? Bardzo prosto. Przechodziłam przez tory, spiesząc się na pociąg. W czółenkach. A tory oszronione. I uklękłam sobie przed tym moim pociągiem. Tak intensywnie, że dość mocno utykam.

Tak więc uważam sezon zimowy za rozpoczęty, bo pierwsza wywrotka zaliczona. Mam nadzieję, że standardowo, będzie to ostatnia wywrotka w tym sezonie.

A kolano nadal boli.


30 września 2015

Po urlopie

Wróciłam do pracy ledwo po tygodniu nieobecności. Wydaje mi się, że to nie jest długo. A mam wrażenie, że wróciłam do przedszkola. Naprawdę. Chodzi głownie o dwie koleżanki.

Pierwsze, co zauważyłam po powrocie, to wymienione rolety. Mieliśmy wcześniej żaluzje, ale że w sekretariacie był remont, to przy okazji nam też wymienili żaluzje, na rolety. I dobrze, bo jaśniej teraz i przynajmniej, do tego chwilowo rolety działają [w przeciwieństwie do starych żaluzji].

Drugą rzeczą, jaką zauważyłam, to drukarka, która stoi obok mnie, czarno-biała, tak w ogóle, i jest nieczynna. Świeci się kontrolka wymiany tonera. Przemknęło mi przez myśl zapytanie, czy ktoś to zgłosił, ale doszłam do wniosku, że przecież na pewno. W końcu poza mną i kolegą W, który jest jeszcze na urlopie, w pokoju jest jeszcze 5 osób. Otóż, byłam w błędzie. Okazało się, że toner padł w środę, jak koleżanka A. coś sobie drukowała. Oczywiście J. zwróciła jej uwagę, że skoro skończył się toner, to żeby to zgłosiła. Na co A. odpowiedziała, żeby J. sama sobie zgłosiła. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Gabik wrócił do pracy w poniedziałek i ok 12tej w południe, jak się dowiedział, że nikt nie zgłosił wymiany tonera, sam to zrobił. Ręce mi opadają. Szczególnie, że firma ma 48 godzin czasu na realizację zgłoszenia.
Pozostałe 3 osoby raczej nie korzystają z tej drukarki, więc dwie nawet nie zauważyły. A trzecia koleżanka w piątek nawet chciała zgłosić brak tonera, ale nie widziała jak. Nic dziwnego. Dopiero niedawno wróciła z macierzyńskiego i miała prawo jeszcze się nie orientować we wszystkich procedurach.

Wojna, między A. a J. to rzecz stała u nas. A. specjalnie prowokuje J. A J. nie dość, że daje się sprowokować, to jeszcze nie potrafi odpuścić czy zignorować upierdliwej koleżanki. Po tej zabawie z tonerem zaczynam się powoli zastanawiać, czy jednak nie zmienić pokoju.

Druga taka urocza sprawa wynikła kolejnego dnia. Koleżanka J. robiła porządek w papierach i przychodzi do mnie z pytaniem, czy coś wiadomo na temat nowych segregatorów. Bo ona zamawiała kiedyś tam segregatory, ale powiedzieli jej, że na raz nie ma możliwości zamówienia takiej ilości i będzie zamawiane partiami. Jedną część dostaliśmy, a o reszcie cisza. Na co ja odpowiadam, że nic nie wiem, nie było mnie przez tydzień (to skąd mam wiedzieć), poza tym, pewnie trzeba iść do dziewczyn i powiedzieć im by zamówiły kolejną partię, bo mogły zapomnieć. Okazało się, że to zadanie jest za trudne. Doszłam do wniosku, że nie mam zamiaru, ani sił, biegać jeszcze za segregatorami. Szczególnie że to naprawdę nie jest skomplikowane - trzeba wyjść piętro wyżej i zapytać koleżankę z innego pokoju, czy zamawiała nam kolejne segregatory. Na razie u nas stanęło na tym, że wrócimy do starych, trochę popsutych, których i tak za dużo nie ma. A zresztą, przecież papiery z początku roku nie są potrzebne, to można by je popakować do pudełek.

Załamałam się. Chcę znowu na urlop.

29 września 2015

Czekolada

Wysiadłam dzisiaj z ciapągu i jak zwykle zeszłam do podziemnego dworca. Idąc korytarzem, mijam sklepiki, kawiarnie i cukiernie. I w pewnej chwili mój wzrok padł na wystawę jednej takiej kawiarni, gdzie wystawione były kubki termiczne. Popatrzyłam na nie i zamarzyła mi się gorąca czekolada w takim kubeczku. By można było ją sobie powolutku pić idąc do pracy...

To byłaby rozpusta, ale co tam. Dalej mam ochotę na czekoladę :P



13 września 2015

Benelux

Zbieram się, zbieram i zebrać nie mogę, by napisać relację z wycieczki. Ten czas coś za szybko płynie. Albo to ja nie potrafię sobie go zorganizować. Tak, czy inaczej, wycieczka była w kwietniu.

Dzień 1
Zbiórka odbyła się w piątkowy poranek. Wyjazd z Królewskiego Miasta odbył się bez większych opóźnień, co przy grupie ponad 60 osób jest pewnym wyczynem. Na szczęście, byli to ludzie, którzy często wspólnie jeżdżą na wycieczki i są bardzo zorganizowani. Tak, zgadza się, jeden autokar, większy od standardowego o około 2 metry, aby zmieścić tyle osób. Ja usiadłam prawie na samym końcu z koleżanką z pracy. To była moja pierwsza wycieczka z nimi.
Podróż mijała w miłym towarzystwie. Były też zabawy, takie jak bingo. Alkohol, wbrew pozorom, nie lał się strumieniami. Tylko kieliszkami.
Pierwszy postój mieliśmy w Niemczech, w Brunszwiku. Przepiękne miasteczko. Niestety, na jego zwiedzanie mieliśmy zaledwie 45 min. Przy czym zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, by łatwiej zwiedzało się miasto. Efekt? Oczywiście, moja grupa spóźniła się 15 min. I wbrew pozorom, nie była to wina ani Gabika, ani VYPa. Po prostu część ludzi chciała zobaczyć Katedrę, a że była jeszcze otwarta i pozwolono nam do niej wejść z przewodnikiem [co normalnie jest zabronione] to czemu nie skorzystać.



Piękne, średniowieczne miasto. Trochę za szybki był ten spacer, ale było już też późno. A do hotelu daleko. Dotarliśmy do niego dopiero ok 23 w nocy. Zanim zjedliśmy kolację i zakwaterowali do pokoi, było już bardzo późno. A następnego dnia trzeba było wstać wcześnie rano.

Dzień 2
Do Holandii nawet nie wiadomo kiedy wjechaliśmy. To znaczy, pani przewodnik mówiła, ale kto by zwracał uwagę na drogę, jak i tak cały czas jechaliśmy autostradą. Do Keukenhof dotarliśmy w południe. Byłam tam umówiona z A. Tak, zgadza się. Byłam na zorganizowanej, objazdowej wycieczce i na spotkanie umówiłam się z koleżanką w ogrodach. A że i tak cały dzień tam spędziliśmy, każdy miał czas wolny, jedynie do autobusu trzeba było wrócić na 18tą, to naprawdę nie było problemem.
Ogrody... Przepiękne. Tłumy koszmarne. Naprawdę, a mimo to można było wspaniale spędzić czas. I obiecane brownie przywiozłam dla A. Zdjęć mam za dużo, by wszystkie wrzucić, więc postaram się powybierać jakieś perełki.






Po południu była Parada Kwiatów. To był też powodów niesłychanych tłumów w ogrodach. Masa ludzi przyjeżdżała tutaj specjalnie z okazji parady. Ale i tak uważam, że warto. Chce tam jeszcze raz jechać, tym razem w innym terminie, niż Parada. Co prawda, ogrody są cały czas oblegane, ale jednak w dniu Parady ludzi jest tam dwa, a nawet trzy razy więcej, niż zwykle.
Niestety, zdjęć z parady nie zamieszczę, gdyż nie mam takich, gdzie nie widać byłoby ludzkich twarzy.

Dzień 3
Zwiedzanie Amsterdamu. Najpierw jednak odwiedziliśmy wytwórnie serów i sabotów. Wysłuchaliśmy krótkich instrukcji, jak zrobić ser i wykonać buciki.



Następnie zwiedzanie Szlifierni Diamentów, Rajksmuseum, rejs tramwajem po kanałach Amsterdamu. Potem spacer po mieście, w tym zwiedzanie Dzielnicy Czerwonych Świateł - niestety, tam lepiej było nie ryzykować robienia zdjęć, bo podobno panie lekkich obyczajów bardzo się denerwowały wtedy i potrafiły nawet rozbić aparat.
W planie było jeszcze zwiedzanie Muzeum van Gogha, jednak ze względu na kilometrowe kolejki - jedna po bilety, druga, równie ogromna, by wejść do muzeum - pani Przewodnik stwierdziła, że po prostu nie zdążymy czasowo i musimy zrezygnować z tego muzeum. Nic straconego. Planuje pojechać tam jeszcze raz na wiosnę i wtedy nawiedzić to muzeum.



Dzień 4
Kinderdijk - wieś wiatraków. I pierwszy dzień, kiedy słońce się pokazało. Co prawda wiało, ale co tam. Kiedy w Holandii nie wieje.



Gabik, jak to Gabik. Zamiast grzecznie, jak reszta, zwiedzić wnętrze wiatraka, wybrał bieg przez wioskę. Doszłam do końca i wróciłam. Szybkim marszem zajęło mi to akurat godzinę, jaką mieliśmy wolną. Ale warto było.
Następny punkt programu, był to Euromaszt i widok na Rotterdame. Wieża ma wysokość 185 metrów. Na wysokości 100 m znajduje się restauracja z tarasami widokowymi. Można też wyjechać przeszkloną windą na wysokość 165 m. Widok przepiękny. Byłam 3 razy w tej windzie.





Zwiedziliśmy też Hagę. Piękne miasto. I nieplanowana wizyta w muzeum Mauritshuis. Przepiękne zbiory - ale nie oszukujmy się. Każde muzeum ma piękne zbiory, które warto zobaczyć. A na koniec dnia, jedliśmy obiadokolację nad Morzem Północnym. Było tak zimno, że o kąpaniu się nie było mowy. Poza tym, ja i morze równa się odpływ. I oczywiście, był wtedy odpływ.



Dzień 5
Antwerpia. Piękne miasteczko. Nawet nie jestem pewna, czym mnie zachwyciło. Możliwe, że nazwą. Na pewno było zatłoczone. Za to znajduje się tam przepiękny dworzec kolejowy. Dwupoziomowy.



 W Brugii, zwiedzaliśmy Brug. To miasto zachwyciło mnie jeszcze bardziej. Przepiękne. Naprawdę przepiękne. A rejs kanałami ukazuje dodatkowo prześliczne zakątki miasteczka, niewidoczne z brzegu.




Na koniec dnia mieliśmy jeszcze spacer po Gandawie. Wieczorem miasto zachwycało swoim urokiem, jednak było już zbyt późno by zwiedzić jakieś zabytki czy muzea.

Dzień 6
Bitwa pod Waterloo. Co prawda, nie braliśmy w niej udziału, a tylko oglądaliśmy Panoramę. Skonstruowana tak samo, jak nasza Panorama Racławicka [której, wstyd się przyznać, jeszcze nie widziałam]. Weszliśmy też na Kopiec Lwa. Przepiękny widok i ogromna ilość schodów.



 
Następnie udaliśmy się do Brukseli. Obowiązkowo byliśmy w Parlamencie Europejskim. Dla turystów była udostępniona jedynie wystawa multimedialna, gdyż akurat odbywały się obrady Europarlamentu, więc nie można było wejść na Salę Plenarną. Dziwnym trafem, wszyscy byli zawiedzeni, że nie zabrali tych surowych jajek z hotelu, które były na śniadanie. Surowe, bo można było je sobie samemu przyrządzić według uznania: na miękko, na twardo czy jak kto lubi.


Potem zwiedzaliśmy miasto. Między innymi Ratusz, Domy Cechowe, Pałac Królewski [ale tylko z zewnątrz], Katedra Św. Mikołaja. I najważniejsze, spróbowaliśmy belgijskich frytek - naprawdę są smaczne. Te wszystkie fastfoodowe wybryki mogą się schować głęboko pod ziemię. Jedynie to domowe frytki, własnej roboty, mogą konkurować z tymi belgijskimi. Potem był sklep z czekoladą - wiadomo, belgijska czekolada jest najlepsza. Po zakupach, dziwnym trafem, zaczęło powoli brakować miejsca w bagażniku autobusu.
A na koniec poszliśmy zobaczyć Menneken Pis oraz jego żeński odpowiednik - Jeanneke Pis.





Dzień 7
Cytadela w Namur. Przepiękny kompleks i ogromna Cytadela. W prawdzie pogoda nam nie bardzo dopisała, bo straszyła deszczem co chwilę, ale i tak spacer uroczy. Wysiedliśmy z autobusu na górnym parkingu i zeszliśmy na sam dół. Zajęło nam to chyba z półtorej godziny, jak dobrze pamiętam. Warte obejrzenia i zdecydowanie na dłużej, niż półtorej godziny.






I wreszcie Luksemburg. Tutaj już jawnie padało. Pogoda w ogóle nie wzięła pod uwagę, że lepiej się zwiedza jak jednak jest sucho. W związku z powyższym przeszliśmy szybko uliczkami miasta, po czym weszliśmy do podziemi. Rewelacyjne. Szkoda tylko, że z tak dużą grupą. W pewnym momencie nie mogliśmy się doliczyć, więc Przewodniczka ruszyła prosto do wyjścia. Straciliśmy przez to mnóstwo frajdy, ale cóż poradzić, jak ludzie rozbiegli się po podziemiach i była opcja pogubienia się. A wyjść było kilka i każde w innym zakątku miasta.



Luksemburg w ogóle nie miał dla nas szczęścia. Pomijając deszczowa pogodę, był problem z kolacją. Okazało się, że nasz "malutki" autobus nie może dojechać do restauracji. Wszędzie gdzie skręcaliśmy, by przebić się na drugą stronę miasta, były ograniczenia co do ciężaru i długości pojazdu. A nasz autobus był dużo dłuższy niż standardowy. Wielkie brawa dla kierowców, którzy potrafili nawrócić w naprawdę wąskich miejscach. W końcu, kolację zjedliśmy w BurgerKingu przy autostradzie. To był mój pierwszy i ostatni raz w tym przybytku. Ja chyba jednak mam zbyt delikatne kubki smakowe co do takiego jedzenia. Nie smakowało mi. Było po prostu niedobre.

Dzień 8
Ostatni dzień naszej wycieczki. Stanęliśmy tylko na krótki spacer po miejscowości Gotha w Niemczech. Urocze miasteczko, niewielkie, ale z przeogromnym kompleksem pałacowo-ogrodowym Friedenstein.


W miasteczku był akurat jakiś festyn, więc jeszcze załapaliśmy się na kilka atrakcji w postaci kiełbasek z grilla, różnokolorowych drinków i innych, tego typu atrakcji, jakie towarzyszą zwykle festynom.

W Królewskim Mieście byliśmy około 23ciej w nocy. Zmęczeni, a owszem, ale szczęśliwi. Do domu zabrała mnie taksówka w postaci Krasnoluda i jego wesołej kompani.

W sumie pierwszy raz byłam na wycieczce objazdowej. Zazwyczaj jeździ się na wycieczki organizowane przez samych siebie. Największą zaletą takiej wycieczki jest to, że kompletnie nic cię nie interesuje. Wszystko jest zorganizowane, inni myślą za ciebie gdzie dziś się je, gdzie śpi. Wadą - zbyt szybkie zwiedzanie. Ale to tylko powód, by do pewnych miejsc wrócić i obejrzeć je po swojemu. Ja kilka takich miejsc już mam. I mam nadzieje, że jeszcze kiedyś uda mi się do nich wrócić.

04 września 2015

Świątynia gabików

Wszystko zaczęło się od pogody.

Tygrysek: Fajna pogoda jest.
Gabik: Co to jest pogoda? Ewentualnie pagoda?
T: Pagoda to taka świątynia. Podobno.
G: Świątynia Gabików? Zawsze mi się wydawało, że to Lodówka się nazywa.
T: A to świątynia chyba dla gabików. One wyjadają ofiary, nie je składają.
G: A to nie to samo? Ofiara dla gabika!

Ludzie składają ofiary w postaci jedzenia w świątyni zwanej Lodówką. A gabiki zjadają tą ofiarę.


Ot i cała filozofia.

06 sierpnia 2015

Pączek i dieta

Nie, nie jestem na diecie. Diety są dla osób, które mają dużo czasu, by móc sobie przygotowywać jedzenie w określonych porcjach i składnikach. Ja tego czasu nie mam. Nie mówiąc o jedzeniu regularnie 4-5 razy dziennie o stałych porach. Chodzi mi raczej o dzisiejszą sytuację, jakiej padłam ofiarą.

Rano, wiedząc że popołudniu idę do lekarza, postanowiłam zakupić sobie pączka. Mam słabość do pączków z budyniem. I zdecydowanie wolę takiego pączusia od drożdżówki. Po drodze do mojej pracy jest taka budka z pieczywem i tam mają bardzo dobre pączki z budyniem. Nie z adwokatem, nie z bitą śmietaną, tylko z budyniem. Przede mną było dwóch panów. Pierwszy kupił chleb i bułki i się z nimi zebrać nie mógł, trochę blokując dojście do okienka. Drugi pan, kupił sobie drożdżówkę z makiem i też nie kwapił się by oddejść od okienka. Pani patrzy na mnie, to ja grzecznie poprosiłam o pączka z budyniem. Na co obaj panowie popatrzyli na mnie tak, jakbym kupiła 10 tych pączków i zjadła je na miejscu.

Gabik zupełnie nie wiedział o co chodziło. Dopiero Wiedźma musiała to wytłumaczyć. Widocznie panowie byli na diecie i pozazdrościli mi tego pączka. A ja nie pomyślałam, i zamiast krzyknąć od razu: "nie, nie jestem na diecie", po prostu zapłaciłam i sobie poszłam. Głupia ja.






13 lipca 2015

Gwiazdka

Ot. Taka żółta...





A tu prezentacja wraz z VYPem.

 
Puzzelki 3D w kształcie gwiazdki dostałam od Aniołka. Urocza, żółta gwiazdka.

09 lipca 2015

Wakacje

Tydzień temu wróciłam z wakacji. Tak samo, jak w zeszłym roku, byłam nad naszym rodzimym morzem. Nie czarujmy się, jest przepiękne.

Jednak w tym roku, pogoda niezbyt nam dopisała. Przez większą część urlopu było po prostu zimno. Co prawda, liczyłam na to, że Aniołek przywiezie nam piękną pogodę, jak w zeszłym roku, ale niestety. Nie można mieć wszystkiego.

Po tygodniu, Aniołek nas opuściła. Chyba miała dość Gabika. [I nie ma to nic wspólnego z jej karierą zawodowo-naukową]. A pogoda, zrobiła się wakacyjna na cztery dni przed końcem urlopu. Wakacyjna - ale to nie znaczy, że zdatna do życia dla Gabika. Ja toleruję temperatury do 28 stopni. Powyżej umieram. I tak umieram sobie nadal, zastanawiając się, czemu nikt nie wyłącza tego ogrzewania.

Tak ogólnie, to wakacje udane. Wykreśliłabym tylko te wielkie mrówki, komary, kilka kleszczy i zaskrońce. Tak, dwa zaskrońce wtargneły nam do namiotu. Nie wiem, czego tam szukały, bo poza mrówkami nie było tam nic wiecej. Gabiki się nie liczą.

No i brak prądu przez dwa tygodnie też dawał nam się we znaki. Jak się okazuje, nawet Gabik jest uzależniony. Tak, dokładnie, od prądu. Niby nie potrzebny był mi telefon - więc większość czasu był wyłączony, ale gdy było zimno i nawet się wyjść nigdzie nie dało, to czasami jednak miało się ochotę zajrzeć do tego Internetu i zobaczyć, co się dzieje na świecie. Nie mówiąc już o możliwości czytania po zmroku. Niestety, jak tylko słońce się chowało, to po chwili się czytać już nie dało. Chyba jednak nie mam widzenia w ciemnościach.

No i kilka zdjątek. Niestety, nie mam ich zbyt dużo, gdyż z braku prądu trzeba było oszczędzać baterię.


 


Ech... Będę tęsknić za kawą mrożoną z Chatki Zagratki...