17 czerwca 2014

Dzień Dziecka

Tak , wiem. Już połowa miesiąca. Ale jak inaczej nazwać taką ilość prezentów u mnie w pracy?

Zaczęło się od tego, że dostaliśmy w piątek nowe drukarki. Ogólna wymiana starych na nowe i u nas wylądowała jedna kolorowa i jedna czarno-biała. Po co ta druga - nie wiem. 90% dokumentów drukujemy w kolorze. Niestety. Ale lepsza czarno-biała, niż żadna. Dla utrudnienia, nowe drukarki są na kartę chipową. Wygląda to tak, że puszczamy sobie druk, potem idziemy do wybranej przez nas drukarki - może to być nawet drukarka na drugim końcu budynku, przykładamy kartę i drukarka drukuje. [Nowość nie? Chociaż drukarki, które nie drukują też się zdarzają].

Całkiem fajnie to wygląda w teorii, jednak, jak zwykle, praktyka zweryfikowała wszystko. Na wydruk musimy czasami chwilę poczekać - strona przy biurku siedzi i czeka. Czasami sieć jest zapchana i nie chce drukarka drukować, ewentualnie błąd serwera - my nie wiemy co się dzieje, drukarka nie drukuje, strona nadal czeka i się denerwuje. Czas oczekiwania na druk "ciutkę" się wydłużył. Może niewiele, ale jednak - dla niektórych to kwestia mandatu za parkowanie lub nie. Dla nas to kwestia szybszej obsługi i szybszego pozbycia się, czasami niezbyt przyjemnego, klienta.

Co jest pozytywne? Każdy ma już skaner na tych drukarkach. Koledzy nie przychodzą do mnie co chwilę, by im wysłać skan. Ja, zazwyczaj byłam zajęta, zapominała, potem koleżanki się dopominały, by ten skan im wreszcie wysłać, i tak to zabawnie byłwało. Drugim plusem jest to, że mogę klientowi powiedzieć, że nic mu dodatkowego nie wydrukuję, nie skseruję i tak dalej, bo mamy wszystko na karty i jest sprawdzane kto, co, po co i na co. Czy tak jest w rzeczywistości, tego akurat nie wiem. Ale wymówka dobra.

To było odnośnie drukarek. Dodatkowo, dostałam dzisiaj nową klawiaturę. Stara działała, ale czasami miała jakieś zwarcie i się przycinała. Wtedy przez około 30 sekund żaden klawisz nie działał. Irytowało to zarówno mnie, jak i klientów, którzy standardowo musieli dłużej czekać. Zgłosiłam w końcu, by wymienili mi klawiaturę. Było to jakieś 2 tygodnie temu. Zdążyłam już o tym fakcie zapomnieć. A dzisiaj przyszedł nasz Informatyk i przyniósł mi nowiutką klawiaturkę.

Na koniec, poszłam jeszcze do sekretariatu po czerwony tusz do pieczątek. Ku mojemu zdziwieniu, w szafie w prawdzie nie było tuszu, ale były długopisy, które mamy przymocowane do biurek i są przeznaczone dla stron. Niewiele myśląc, wzięłam wszystkie jakie były, w liczbie dwóch sztuk. Ludzie nie dbają zupełnie o coś, co nie jest ich, więc mamy wiecznie wyrwane długopisy, albo w ogóle brak długopisów dla stron. A więcej dla nas nie chcą zamawiać, bo po co nam. Mamy sobie pilnować. Ciekawe jak - jak ludzie odruchowo chcą wyjść z długopisem przymocowanym do biurka. Aż dziwne, że całego biurka nie wynoszą przy okazji. Potem poszłam do pani, która zajmuje się zaopatrzeniem, po ten tusz czerwony. I tam zobaczyłam, że są zwykłe długopisy. A przynajmniej pudełka po takowych. Dlatego od razu zapytałam, czy nie mogłabym dostać jednego. Pani pomarudziła, że przecież dopiero co dawała kierownikom, że przecież dostaliśmy i tak dalej. W końcu jeden mi dała. Chyba na odczepnego. Ale zawsze to coś. Mam przynajmniej długopis. I to nie zdobyczny na jakimś zapominalskim kliencie.

Na koniec dnia, wyszłam godzinę wcześniej. Tylko dlatego, że trzeba było pewne dokumenty zanieść do Urzędu. A mnie było tam najbliżej wracając do domu. Więc zamiast wysyłać kogoś ekstra, Kierownik stwierdził, że przecież ja mam po drodze. Mogę wyjść wcześniej, zanieść dokumenty tam, gdzie mają trafić i wrócić sobie wcześniejszym pociągiem do domu. Nie trzeba było nawet pytać, czy mi to odpowiada. Z ochotą wypisałam się wcześniej i wręcz uciekłam.

Szczęśliwy Gabik w swoim domku.

09 czerwca 2014

Wycieczka do stolicy

W sobotę byłam w Warszawie. Ot, taki wypad na jeden dzień. Wraz z Kuzynką. W sumie, to ona była pomysłodawczynią. Jakieś trzy miesiące temu kupiła bilety na autobus za śmieszne pieniądze. Dla dwóch osób, w obie strony za niecałe 30 sztuk złota. W prawdzie pociąg jedzie tylko 3 godziny, a autobus 5, ale cena nas przekonała.

W sobotę, o 6:15 byłam już na dworcu w Królewskim Mieście. I tutaj moje pierwsze zaskoczenie. Piekarnia, w której zamierzałam sobie kupić pyszną kanapkę na śniadanie, była jeszcze zamknięta. Chyba czegoś nie przewidziałam... Nie bardzo miałam ochotę na śmieciowe jedzenie w znanej sieciówce. Tak, wiem. Powinno się śniadanie zjeść przed wyjściem z domu. Niestety, problem polega na tym, że mój żołądek o 5tej rano jeszcze śpi i nie przyjmuje pokarmu. To znaczy przyjmuje, nie mam z tym bardzo dużych problemów, poza jedzeniem na siłę, tylko jak się potem, po tej godzinie czy dwóch, mój żołądek budzi, to domaga się jedzenia, bo on jeszcze nic nie jadł i jest baaaardzo głodny. Więc na jedno wychodzi, czy ja zjem, czy nie zjem w domu. Mój żołądek i tak wie lepiej, że nic nie jadł i chce jeść.

Wracając do wycieczki. Moja ulubiona piekarnia, z pysznymi kanapkami na śniadanie, nie otworzyła się jeszcze przez najbliższe pół godziny. Więc musiałam zakupić bułkę w równie, co nielubianym przeze mnie, popularnym sklepie owadzim. Niestety. Cóż było począć. Jak się w domu nic nie zjadło, to nie pozostawało nic innego.

Po zakupieniu bułki, drożdżówki i butelki wody, potuptałam z Kuzynką na stanowisko, z którego miał odjechać autobus. Należy być 15 min przed odjazdem na miejscu, by bez problemu się wpakować do autobusu. Autobus odjeżdżał o 7:15. Myśmy tam były około 6:45. Czekamy...

Czekamy...

Czekamy i nic. Autobusu jak nie było, tak nie ma. Moja Kuzynka, w znany sobie sposób, już miała zacząć panikować, że może zmienili stanowisko odjazdu, albo jeszcze coś innego się stało. Bo to dziwne, że autobus się spóźnia - korzysta z tej linii dość często i jeszcze nie miała takiej sytuacji. W końcu, na 5 min przed odjazdem, autobus raczył się pojawić. Po drugiej stronie ulicy. Zatrzymał się i sobie stoi. Popatrzyłyśmy się na siebie, na dwie dziewczyny, które też czekały na ten autobus i w te pędy na drugą stronę, bo może faktycznie pomyliłyśmy stanowiska. Jednak autobus był zamknięty i nawet nie próbował otworzyć drzwi. Po chwili też ruszył. No to my z powrotem na drugą stronę ulicy. Byłyśmy szybsze, bo bezczelnie nie po pasach, tylko na przełaj, a autobus musiał naokoło jechać. Tak czy inaczej, to był faktycznie nasz autobus. Podjechał na stanowisko i zaczął pakować ludzi do środka. Myśmy były jedne z pierwszych które wsiadały, przez co wybrałyśmy miejsca z samego przodu przy szybie. Autobus piętrowy. Fajny widok. Tylko szyba brudna od owadów.

Po pięciu godzinach jazdy, w tym dwóch drzemkach i trzech rozdziałach książki, dojechałyśmy do stolicy. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy. I co uznaję za jawną niesprawiedliwość, były truskawki. Tak, truskawki. W stolicy kilogram tych pyszności kosztuje zaledwie 3,5 sztuk złota, a u nas, w Królewskim Mieście ta sama ilość kosztuje już 6 sztuk złota. Ech... Zostawiając za sobą truskawki, wsiadłyśmy do autobusu miejskiego i pojechałyśmy do Wilanowa. W pałacu byłam raz, kilkanaście lat temu. Jedyne, co z tamtej wycieczki pamiętałam, to to, że ogrody były przepiękne. I teraz pojechałyśmy właśnie te ogrody obejrzeć. Pogoda udała nam się prześliczna. Więc zdjęcia też wyszły bardzo dobre, pomimo tego, że nadal nie dorobiłam się normalnego aparatu. Wszystko z telefonu.









Z Wilanowa udałyśmy się do centrum. Plan wycieczki przewidywał teatr. Niestety, w pierwotnym planie był to teatr Roma z przestawieniem "Deszczowa piosenka". Jednak o tej porze roku, ów teatr miał już przerwę wakacyjną i na dużej scenie nie było ani jednego przedstawienia. Na szczęście miałyśmy plan awaryjny. I tym sposobem udałyśmy się do Buffo, na przedstawienie "Romeo i Julia".

Przedstawienie była udane. Tyle mogę powiedzieć. Partie wokalne - rewelacja. Naprawdę świetnie wykonane. Niestety, partie aktorskie były już dużo, dużo mniej udane. Z całego przedstawienia najbardziej podobał mi się Merkucjo i latanie nad publicznością. Co jest fajnego w samym teatrze? Że można kupić dużo tańsze od biletów wejściówki. W prawdzie trzeba stać całe przedstawienie, jednak nie jest potrzebna rezerwacja. Do tego, według mnie, dużo lepiej było wszystko widać. Nikt mi nie zasłaniał sceny. I wiadomo, z wyższego punktu widzenia, w końcu stałam, nie siedziałam, lepiej było widać samą scenę i to, co się na niej działo.

Po teatrze udałyśmy się do Zapiecka. Mojej ulubionej sieci restauracji w Warszawie. Jak zwykle, zamówiłam sobie naleśniki. Na deser brakło miejsca. A po obiadku, ruszyłyśmy na zwiedzanie starówki. I tak zaszłyśmy do Mulimedialnego Parku Fontann. Niestety, nie obejrzałyśmy całego pokazu, gdyż trzeba było jeszcze dotrzeć na autobus powrotny. Ale większość udało nam się zobaczyć. Bardzo ładnie zrobione i warte obejrzenia. Polecam od razu zająć sobie miejsce na wzgórzu widokowym. Bardzo dużo ludzi przychodzi obejrzeć ten pokaz i w końcu robi sie na rzeczonym wzgórzu ciasno.

Powrót do domu odbył się na śpiąco. Zajęłyśmy w autobusie najlepsze miejsca do tego przeznaczone i całą podróż po prostu przespałyśmy. O 4:30 wysiadłyśmy z autobusu. O 5:15 miałam ciapąg powrotny do domu i dzięki temu, po 6tej rano mogłam położyć się do własnego łóżeczka.

Mogłam, to dobre słowo. Musiałam oczywiście najpierw walczyć o miejsce. Bo psiaki w prawdzie bardzo ucieszyły się z mojego powrotu, jednak miejsca ustąpić na łóżku nie chciały. Wywalczyłam swoją poduszkę i kawałek kołdry. Pomimo przespanej nocy w autobusie, usnęłam snem gabikowym.