26 listopada 2014

Bum bum bum tarara

Gabiki odłożyć te bębenki, bo własnych myśli nie mogę zebrać.

Byłam na YAMATO Drums. I zdecydowanie, chcę jeszcze raz. Widowisko jest rewelacyjne. Dopracowane w każdym szczególe, tworzące wspaniałą atmosferę i emocje. Bębniarze porywają publiczność. Zachwycają. Są po prostu świetni.

Ale od początku. Na koncert wybrałam się z moją ulubioną Kuzynką. Już kiedyś chciałyśmy iść na jakiś koncert, gdzie jedynymi instrumentami są bębny. I w końcu nadarzyła się taka okazja. Szczególnie, że daleko nie trzeba było jechać. Niedawno otwarto nowe Centrum Kongresowe ICE Kraków. Z zewnątrz budynek robi bardzo fajne wrażenie. No i wreszcie jest miejsce w naszym Królewskim Mieście, gdzie można organizować różnego rodzaju imprezy. Zarówno małe, jak i te duże. Owszem, to już drugi taki ośrodek w Mieście. I dobrze, bo wreszcie można przebierać w ofertach  kulturalnych. A nie jeździć gdzieś po całym kraju.

Wracając do ICE. Byłam tam po raz pierwszy. I jakoś sam budynek nie zachwyca. Problem z parkingiem - niby jest dwupoziomowy parking podziemny, ale zmotoryzowani maja problem ze znalezieniem wjazdu. Wejście - drzwi obrotowe, które się automatycznie klinują. Ale czego się dziwić, skoro tłumy chcą wejść do środka, a drzwi przeznaczone na maksymalnie 5-6 osób. Bo większa ilość źle wpływa na czujniki i drzwi się zatrzymują. No nic. Nie poddawałyśmy się i w końcu weszłyśmy do środka. Szatnia zaliczona, potem szukamy sali. Na szczęście nie było to bardzo trudne - trzeba było podążać za tłumem ;-). Jednak korytarze, i ogólnie wewnątrz, miało się wrażenie, jakby Centrum było na końcowym etapie remontu. Wszędzie widać było jakieś nie do końca rozłożone stoiska albo materiały wykończeniowe. Zresztą, sama podłoga wyglądała, jakby była tymczasowa i brakowało jej ostatecznej warstwy. No nic.

Przedstawienie było w Sali Audytoryjnej. Duża sala o genialnej akustyce - nareszcie - i wyglądzie jakby była budowana w czasach PRLu. Nie można mieć wszystkiego, ale co tam. Najważniejsza dla mnie jest akustyka. Dzwięk podczas koncertu rozchodził się rewelacyjnie. I to nie tylko ze względu na to, że bębny mają moc. Jak publiczność klaskała, też było rewelacyjnie słychać. Pod tym względem jestem zachwycona. Właśnie na takie miejsce koncertowe czekałam. I liczę na to, że teraz większość koncertów będzie się odbywać w tej sali. Jedynie, do czego najbardziej się przyczepiam odnośnie samej sali, to światła. Podczas koncertu były wygaszone, owszem. Ale nie schody. Światła usytuowane w stopniach świeciły pełną mocą i po prostu przeszkadzały. Były za jasne, raziły. Jakby zostały przyciemnione tak, że dla osób idących po nich byłyby widoczne, ale nie oświetlały publiczności, byłoby wszystko w porządku.

Sam koncert był rewelacyjny. Przedstawienie dopracowane w najmniejszym szczególe. Często lubię słuchać muzyki, nawet na koncertach, z zamkniętymi oczami, ale tutaj się nie dało. Oczy chłonęły wszystko, co działo się na scenie, a uszy dźwięk. Głosy bębnów, ich moc, była zniewalająca. Zresztą, tego nie da się opisać. To trzeba samemu zobaczyć.

 Ja chcę jeszcze raz! - to za mało powiedziane. Ja idę jeszcze raz! Tylko pojawią się ponownie w mojej okolicy. Niekoniecznie najbliższej.


21 listopada 2014

Obserwacja

Czy wy też macie czasami wrażenie, że jesteście obserwowani? Ja zazwyczaj mam. Po prostu się wszystko na mnie patrzy. Na przykład:

- herbatka się na mnie patrzy - podejrzanie oczkami w zielonym futerku,
- kaloryfer się na mnie patrzy - zazwyczaj zimą, kiedy też obrasta zielonym futerkiem,
- ciastka się na mnie patrzą,
- łóżko się na mnie patrzy - i czasami merda ogonkiem.

Ogólnie, wszystko się na mnie patrzy. Ot, taka mania prześladowcza. Ostatnio nawet w pracy jestem obserwowana. Mam nawet na to dowód.



On się na mnie patrzy!

18 listopada 2014

Rozmówki

1.
Gabik: Wieczorem... Nie dożyje wieczora.
Wiedźma: Zdziwię cię: dożyjesz. Z rozpędu.
Gabik: ... :(

2.
A: Mam ohydne rajstopy.
J: Czemu ohydne? Normalne.
A: Ohydne. Taki babciny kolor.
J: Beżowe są przecież.
A: W sumie, to ja toleruje tylko czarny kolor rajtek.

3.
Piątek, popołudnie - tak w okolicach 15:00 po ciężkim tygodniu i jeszcze cięższym dniu:
Gabik: W? Jak ty wytrzymujesz z tyloma babami w jednym pokoju?



I dodatkowo, pewna adnotacja wpisana na zamówieniu dotycząca zakresu, jaki powinien obejmować wydane materiały: "Kwadrat o promieniu 200m".

Ot, życie.

16 listopada 2014

Manufaktura ciasteczek

Miała być. Jak zwykle nie wyszło. To znaczy coś wyszło, ale nie tak, jak powinno.

Zacznijmy od tego, że mam nową zabawkę. Wiedźma ja kupiła co prawda rok temu, ale nie zdążyła nawet odpakować. Chodzi o maszynkę do ciastek. Ja wpadłam na pomysł, że popiekę ciasteczka, wiec poprosiłam Wiedźmę, by mi podrzuciła tą maszynkę. Znalazłam dwa przepisy na ciastka, które można robić z maszynki i się zaczęło. Przystąpiłam do pracy - ciasto wyszło. Nie mam bladego pojęcia, jak powinno takie ciasto wyglądać, więc załóżmy, że jest dobrze. Niestety, obsługa maszynki okazała się dla mnie za trudna. Udał mi sie aż jeden wzór. No nic, może następnym razem wyjdzie lepiej.


Maślane. Powiedzmy, że wyglądają tak, jak powinny. Osobiście mi nie smakują. Możliwe, że to przez brak ekstraktu z wanilii, migdałów i chyba cytryny. Jeszcze nie posiadam takich rzeczy w swojej małej fabryce ciasteczek, ale kiedyś się dorobię. W zamian dałam mleko. Jednak mleko to nie ekstrakt, więc może dlatego też źle się nakładało maszynką?






 Te ciasteczka z kolei są duuuużo lepsze w smaku, niż wyglądają. W sumie, to one w ogóle nie wyglądają. Ale przynajmniej są dobre.

Cóż, konsystencja ciasta była tutaj taka sama, jak w tych powyżej - stąd wniosek, że ciasto dobre. Czyli to moja umiejętność obsługiwania się, z pozoru prostą maszynką, coś szwankuje. No nic. Może następnym razem pójdzie mi lepiej.

Miałam jeszcze robić wykrawane ciasteczka z ciasta kruchego, niestety, brakło mi sił. I chyba zapału. Trochę się zdenerwowałam tymi ciastkami powyżej i jakoś tak dałam sobie spokój na dzisiaj. Ale może za tydzień upiekę wykrawane ciasteczka.


14 listopada 2014

Idzie nowe, chociaż stare

Udało się!!

Wreszcie, po 2 latach pracy na umowie czasowej - bo zastępstwo należy do takiej - będę mieć umowę o pracę. Na razie tylko na pół roku, ze służbą przygotowawczą, ale co tam. Potem następna i mam nadzieję ostatnia, będzie już na czas nieokreślony. A wszyscy mówią, że owszem, egzamin po służbie przygotowawczej jest, stres - wiadomo, zawsze, ale jeszcze się nie zdażyło, by ktoś nie zdał.

W każdym razie, rekrutację, do własnej pracy, przeszłam. Za drugim podejściem, gdyż w zeszłym roku się nie udało.

Było bardzo wielu chętnych, przez co testy były trudne. Musieli zrobić trudne, by jak najwięcej osób odsiać. Testy zdała 1/3 ubiegających się. Potem była rozmowa kwalifikacyjna. Stres wielki. Z jednej strony - by dostać wreszcie etat, z drugiej, by się nie wygłupić przed dyrekcją. Poszło całkiem dobrze. To była moja pierwsza rozmowa kwalifikacyjna, z której wyszłam zadowolona.

Dzisiaj są oficjalne wyniki i jestem na liście. Udało się. Nie muszę się martwić, co będzie w styczniu. Moja stara umowa kończyła się z dniem 30 grudnia. Nową mam mieć od 1 grudnia.

Szczęśliwy Gabik.

10 października 2014

Nowy kolega

W pracy od dłuższego czasu mamy nowego kolegę. W sumie, to tylko siedzi i nic nie robi. Ale jest naprawdę milusi.

Oto jego zdjęcie.


Prawda, że uroczy?

08 października 2014

Wielka Impreza

Odbyła się 4 października 2014 roku. Była i przeminęła. A Gabiki chcą jeszcze raz!!!

Wbrew przewidywaniom Tygryska, jej czarnowidztwu, proroctwom i innym - nie było katastrofy. Wręcz przeciwnie. Wszystko się świetnie udało. Goście bawili się do rana. Nawet Gabik, co jest najdziwniejsze z tego wszystkiego. Parkiet był cały czas pełny. Przez całą noc, tylko na jednej piosence, gdy grał zespół, nikogo nie było na parkiecie. Szaleństwo!

Dziwne było to, że szpilki, w których ostatni raz byłam na jakiejś imprezę ze dwa lata temu, nie zrobiły mi psikusa. I wytrzymałam w nich gdzieś do godziny 20tej. Albo nawet wcześniej je zdjęłam? Nie pamiętam. A ja przecież na co dzień biegam w płaskich butach. Ale na bosaka bardzo dobrze się biegało i tańczyło. Parkiet był równiutki i po całej nocy, moje rajtki nadal były całe.

Jedzenie przepyszne. Ciasta cudowne - ale w końcu ciasta robił mój ulubiony Cukiernik. Tort - rewelacja. Wszyscy byli zachwyceni. A jak się dowiedzieli, że Cukiernik jest na sali, to podchodzili i gratulowali. Ja bezczelnie załapałam się na półtorej kawałka tortu - Cukiernik nie jada słodyczy, więc Gabikowi i Aniołkowi dostał się dodatkowy kawałek. [Tak naprawdę, to zabrałam Cukiernikowi talerzyk, jak nie patrzył]. Niedobry Gabik. Oj, niedobry.

Teraz czekam na zdjęcia. Niestety, fotograf chwilowo przebywa w sąsiednim państwie, więc pewnie do jego powrotu nic nie zobaczę. Trudno. Jakoś przeżyję.

Tak w ogóle, Wielka Impreza była po prostu ukrytymi urodzinami Tygryska. Żeby nikt nie miał wątpliwości. To znaczy goście może myśleli co innego, ale to drobny szczegół. Myśmy już dawno z Aniołkiem odkryły, że to po prostu Wielka Impreza Urodzinowa Tygryska. A co!

Ja chcę jeszcze raz! Zdecydowanie. Było super!

30 września 2014

Co lepsze - film czy książka

Spór znany i stary. Tym bardziej nie będę go roztrząsać. W sumie, to chciałam tylko zaznaczyć taką luźną, moją własną, uwagę.

Miałam prasować, do tego najlepiej puścić sobie jakiś film. Znudzona przeglądałam stronę z filmami i nic nie mogłam wybrać. Natrafiałam na różne tytuły, i za każdym razem pojawiała się ta sama myśl - wolę przeczytać książkę. Niestety, nie opanowałam jeszcze prasowania i czytania jednocześnie.

Może to wina tego, że zbyt wiele książek przeniesiono na ekran. A może akurat tego dnia żaden tytuł mi nie przypadł do gustu. Tak czy inaczej, chęć przeczytania kilku starych tytułów pozostała. Tylko kiedy ja to zrobię...


28 września 2014

Do trzech razy sztuka

Do Niespodzianki dla Tygryska podchodziłam trzy razy. Nie jest łatwe, zrobić niespodziankę Tygryskowi - żeby było weselej, największym wrogiem tej niespodzianki była... pogoda.

Pierwszy raz próbowałyśmy z Aniołkiem. Przyjechała specjalnie z tego powodu. Zresztą - Aniołek była głównym pomysłodawcą Niespodzianki. Gabika dwa razy namawiać nie trzeba było. Ułożyłyśmy plan doskonały, termin, przyjazd Aniołka. Wszystko było super - tylko nie przewidziałyśmy, że pogoda nam plany pokrzyżuje. Bo jak tu iść do Wesołego Miasteczka, jak leje?

Bardzo zawiedzione, musiałyśmy zrezygnować z pieczołowicie przygotowanego planu i obejść się smakiem.

Drugie podejście miało być na zeszłotygodniową Imprezę. Niestety towarzystwo nie dopisało - a Aniołek tym razem nie dała rady przyjechać. Zresztą, jak przyjechałam do Tygryska pomóc jej przed Imprezą, to lało. Potem obie miałyśmy średni humor do wyjazdu do Wesołego Miasteczka, że się nie zdecydowałyśmy jechać. A jak już do tego dorosłyśmy, to było za późno by się z domu ruszać.

Obie bardzo niepocieszone i złe. Taka super Impreza by była, a tu pogoda nam znowu psikusa zrobiła. Bo jakby rano nie lało to by nie było dyskusji. Przyjechałabym do Tygryska, zostawiła ciasto i tortcik i zabrała Tygryska do Miasteczka.

Trzecie podejście było dzisiaj. Nareszcie udane. I ponownie jako niespodzianka. W piątek umawiałam się z Pogromcą w sprawie dowozu ciast na Wielką Imprezę. A on wyskoczył z pytaniem, czy bierzemy Tygryska w niedziele do Wesołego Miasteczka. Gabikowi dwa razy nie trzeba było proponować. Sprawdziłam pogodę - ma być ciepło i bez deszczu. To oczywiście, że jedziemy. Obgadaliśmy co i jak, gdzie [teoretycznie, Gabik jak zwykle "prawie" się zgubił] i w tajemnicy przed Tygryskiem. Chociaż obawiałam się gromów od strony Tygryska, gdyż była na niedziele umówiona z Pogromcą na ostatnie zakupy przed Wielką Imprezą.

Jeszcze dzisiaj rano Pogromca dzwonił czy jedziemy, bo mleko ktoś rozlał. Ale Gabik zdeterminowany oświadczył, że jedziemy. U mnie się przejaśniało, zapowiadali ładną pogodę - nie ma odwrotu. Ostatni dzień otwarcia. Nie przepuszczę.

I to był strzał w dziesiątkę. Tygrysek, gdy wjeżdżali na parking - oczywiście płatny, psioczyła że po co, trzeba będzie zapłacić tylko dlatego, że wjechaliśmy na chwilkę. Pogromca jej nagadał, że się umówił na spotkanie służbowe. Sasasa. Gdy mnie Tygrysek zobaczyła miała cudowną minę. I ten foch, że ona nas nie lubi i już. Bo nas nie lubi. I tak przez dziesięć do piętnastu minut. Może ciut dłużej. Tak w sumie, do trzeciej czy czwartej karuzeli.

http://www.wesole-miasteczko.pl/www/pl/

Było świetnie. Pogoda piękna - słoneczko, czyste niebo. Na tyle ciepło, by sama kurtka wystarczyła.  A kurtka potrzebna na niektórych karuzelach. Wiało troszkę. W głowie chyba jeszcze mi się kręci. Tylko Aniołka nie było. Niestety. Ale może następnym razem - planujemy do Wesołego Miasteczka w Wiedniu jechać - Aniołek nam potowarzyszy.

24 września 2014

Impreza

Z okazji Wielkiej Imprezy, jaka będzie za dwa tygodnie, w sobotę zrobiliśmy imprezę. Na cześć Tygryska, oczywiście. I w związku z powyższym, pochwalę się Wam, jaki wspaniały tort zrobił mój ulubiony Cukiernik.

Tort jest oczywiście Tygryskowy. Ale Gabików na nim nie zabrakło. Pierwsze zdjęcie, zrobione w samochodzie. Ot tak, jakbym nie dowiozła tortu w całości na miejsce przeznaczenia.


Poniżej zdjęcia, gdy tort podano. Niestety, ich jakość nie jest najlepsza. Tym razem telefon sobie nie poradził. No i mój błąd - wsadziłam torcik do lodówki, co by się nie rozpłynął w mieszkaniu - przez co truskawki się "zmroziły".

Tak w ogóle - truskawki tylko i wyłącznie dlatego, że stwierdziłam, że nie chce owocowego tortu. A jedyne owoce jakie jadam to jabłka, banany i właśnie truskawki. I mój ulubiony Cukiernik stwierdził, że skoro mogą być truskawki, to fajnie. A ja stwierdziłam, że o tej porze roku nie dostanie truskawek

Tort był oczywiście o smaku truskawkowym - przepyszny.




I tutaj to, co zostało z tortu. Oczywiście najważniejsze - Tygrysek. Już jest plan, że albo zje go Pogromca, albo zostanie zahibernowany w zamrażalniku na wieczność. Zdjęcia dużo lepsze, bo wreszcie został użyty ciężki sprzęt Tygryska - lustrzanka cyfrowa.



I Gabiki. A dokładniej, to jeden z Różowych - z wredną minką.


Tort był przepyszny i prześliczny. Na początku nawet nie chciałam go podać na stół. Zresztą, poinformowałam Cukiernika, że co najwyżej mogę ten tort zamknąć w gablotce i pobierać opłaty za jego oglądanie. Pokroić go też nie chciałam. Gdyby nie jedna dobra duszyczka, to pewnie byśmy nawet go nie spróbowali.

Może... Kiedyś... Nauczę się robić takie piękne torty.

18 września 2014

Jak ja niecierpię kurierów

Ma to oczywiście swoje uzasadnienie. I niech mnie nikt nie przekonuje, że kurierzy są w porządku. Bo ja rozumiem, że komuś może się nie chcieć. Ale nie rozumiem, że ktoś po prostu może mieć swoją pracę tak głęboko gdzieś. Jak mu się nie podoba taki rodzaj pracy to niech ją zmieni. Nikt mu pracować nie każe jako kurier.

O co tak naprawdę poszło? Wczoraj dzwonili do mnie z innej placówki mojej firmy - mieszczą się 3 ulice dalej, więc na piechotę to jakieś 15min. Dzwonili, że przyjechał kurier i ma paczkę do mnie. Ja zdziwienie - nic nie zamawiałam, kurierów nie cierpię więc tym bardziej nic nie zamawiałam, a do pracy w ogóle nic nie zamawiam. Chyba, że jakiś klient wpadł na pomysł przysłania mi jakichś dokumentów kurierem - zdarza się. No nic, ustaliliśmy, że odeślą kuriera do mnie. Samochodem będzie w 2 minuty. Półtorej godzinny później kończyłam pracę, a kuriera nadal nie było widać. Wzruszyłam ramionami i pojechałam do domu.

Dzisiaj rano przychodzę do pracy, a portier mnie wita i mówi, że dzwonili z innej placówki, tej 3 ulice dalej, że kurier tam zostawił jakąś paczkę dla mnie. Biorąc pod uwagę, że jestem godzinę wcześniej w pracy, to poszłam tam. Paczka oczywiście czekała na portierni. Pani mi mówi, że kurier zostawił, bo podobno ja wiem o tej paczce i miałam ją wczoraj odebrać. Ja w szoku - przecież kurier miał przyjechać do mnie z tą paczka. Powiedziałam pani portier, by następnym razem nie dały się namówić kurierowi i nie odbierały paczek. Kurier ma potwierdzenie, a adresat nie ma paczki.

Z tą paczką jest w ogóle zabawnie, bo sądziłam, że są to jakieś dokumenty. Ale paczka jest prostokątna, mała. Są na niej dane firmy która ją nadała. Moje imię i nazwisko, ale adres ewidentnie na tą drugą placówkę. Z czystej ciekawości sprawdziłam w systemie, czy pracuje ktoś o takim samym nazwisku w tamtej placówce. Nie, takiego samego nazwiska nie ma, ale jest bardzo podobne. Inne imię, ale dwie pierwsze litery się zgadzają i też jest to kobieta. I na tym podobieństwo się kończy. Ale czy paczka miała być dla niej? Tego nie wiem. Zadzwoniłam do tej firmy, która przysłała mi dziwną paczkę. Mają po nią przysłać kuriera. Więc chwilowo paczuszka leży sobie przy moim biurku i patrzy na mnie radośnie.

Wracając do kurierów. Niedawno, Aniołek zamawiała plecaczek, tylko wysyłka miała być na mnie. I miało to przyjść kurierem. Telefon był co prawda podany, paczka opłacona z góry, ale jak dzwonił telefon, to nie mogłam odebrać. Niestety, często tak jest, że jak się pracuje, a ja pracuję z klientami, to po prostu nie mogę odbierać prywatnego telefonu. Efekt tego był taki, że dużo później zadzwonił do mnie brat. Znalazł paczkę za ogrodzeniem adresowaną do mnie. Zwątpiłam. Ja wiem, z nie odebrałam telefonu, bo nie mogłam. Ale podobno firma miała zostawić awizo w razie nieodebrania przesyłki - a nie wrzucać ją za ogrodzenie. A jakby któryś sąsiad ją sobie wziął? Albo jakiś przechodzień?

To, że była opłacona, nie upoważnia kuriera do porzucenia paczki gdzie popadnie. Miałam wtedy dzwonić do firmy, w której zamawiałam przesyłkę, że nie dotarła, ale z braku czasu po prostu o tym zapomniałam. Mój błąd - niestety.

Z takich to, a nie innych powodów, po prostu nie zamawiam przesyłki kurierem. Albo Poczta Polska. Albo odbiór osobisty. Inna forma dla mnie nie istnieje. Oczywiście perypetii z kurierami miałam więcej. To są tylko dwa przypadki z ostatnich trzech miesięcy.

12 września 2014

Cola i sandały

Ot, taki epizodzik z życia Gabika.

Ze względy na fakt, że wraz z Krasnoludem zostałam sama w domu, zgodnie stwierdziliśmy, że nie chce nam się gotować. A najlepszym obiadem jest pizzałka. W związku z tym, udaliśmy się dzisiaj do pizzarenki na obiadek. I ku naszemu zaskoczeniu, przy jednym ze stolików siedziała wiedźma z kotem. Przepraszam, powinnam była napisać: Wiedźma z Kotem. Bezczelnie dosiedliśmy się. A co. Zamówiliśmy pizzałkę - oczywiście dla nas, Wiedźma z Kotem nie chciały. Były nawet tak zagadane, że nie zauważyły, jak im Gabik zajumał dzbanek z piwem. Chociaż Krasnolud mnie pocieszył, że gdybym zaczęła pić, to pewnie by dopiero wtedy zareagowały - ale ja nie jestem przekonana.

Po chwili, przyszła zamówiona przeze mnie Cola i herbatka dla Krasnoluda. A chwilę później i pizzałka. Gabik, grzecznie nałożyć chciał kawałek pizzałki na talerz. I co? I wylał całą szklankę swojego napoju na stół, spodnie, sandały i podłogę. No jakżeby inaczej. Efekt? Mokry Gabik, mokre wszystko.

Na szczęście w miarę ciepło było, więc zanim postanowiliśmy z Krasnoludem wracać do domu, zostawiając Wiedźmę i Kota w pizzarence, spodnie wyschły.  Jedyne, co dobre z tego wszystkiego wyszło to fakt, że wreszcie wyprałam sandały. A próbowałam to zrobić odkąd wróciłam z wakacji. Jakoś... nie było czasu. To nic, że cały zabieg zajął mi ok 20min. Tylko teraz sandały będą schły przez najbliższe dwa dni.

Ech... W czym ja jutro na imprezę pójdę?


25 sierpnia 2014

Trzy sposoby na Gabika


Tigri:  Gabiki żyją?
Gabik Padły gdzieś po drodze, zaraz po tym jak płuca zgubiły.
Tigri:  ojjojojojojojojo <książeczki moje!! ^^>
Gabik ...
Tigri:  czyli Gabik jednak żyje ;p trzy sposoby na Gabika:
1. daj herbatkę
2. daj ciasteczko
3. ukradnij książeczkę ;p
ciasteczko Gabiku? ^^
Gabik A masz dobre?

Ech... Zawsze się złapie ^^
Albo mi moje książki chcą ukraść. Albo mi dają herbatkę, albo ciasteczko. Albo wszystko na raz. I jak tu nie zwariować.



12 sierpnia 2014

Kino

Ostatnio udał mi się wypad do kina. A nawet dwa. Szaleństwo po prostu. Miały być trzy, ale życie zazwyczaj weryfikuje plany po swojemu.

Pierwszy był w towarzystwie Krasnoluda i Nekromantki. Transformers: wiek zagłady. Kino akcji, dużo efektów specjalnych, nieskomplikowana fabuła i jeszcze więcej efektów specjalnych. I takie kino czasami lubię. Nie trzeba myśleć. Można się odprężyć i po prostu oglądać obrazy przemykające przed oczami. Czasami potrzebne jest takie wyłączenie się, zresetowanie i po prostu bezmyślne gapienie w ekran.

Po tym filmie stanowczo oświadczyłam, że rezygnuję z wycieczki do Nowego Yorku. Dlaczego? Bo ta biedna Ameryka zawsze jakiś kataklizm przeżywa. Albo wielkie katastrofy, typu trzęsienia ziemi, tornada czy powodzie, albo najazdy kosmitów - oczywiście gadających po angielsku. A jakże. Jeszcze któraś z tych biednych inwazji się rozpocznie, jak niechcący ja tam będę. I co ja wtedy zrobię? Nie zamierzam ratować świata. Tym niech zajmą się inni, a nie mały Gabik.

Drugim miejscem, do jakiego nie zamierzam jechać, po obejrzeniu tego filmu, są Chiny. Tutaj w prawdzie nie przewiduję akurat katastrofy w momencie, w którym bym odwiedzała ten kraj. Natomiast mam pewne obawy przed spotkaniem gigantycznych, metalowych dinozaurów biegających luzem. I to dosłownie. Chociaż Nekromantka stwierdziła, że jestem nienormalna. Rezygnować z wycieczki do Chin tylko ze względu na niewinne, gigantyczne jaszczurki biegające po lesie. A takiego jednego, wielkiego, złego robota się nie boję, który też gdzieś w tych Chinach się ukrywa. I planuje zemstę na ludzkości. Ale niby czemu mam się przejmować jakimś wielkim złym robotem? Amerykanie na pewno coś wymyślą i po raz n-ty uratują świat przed zagładą.


Drugim filmem, na którym byłam, było Na skraju jutra. Tym razem w towarzystwie Wiedźmy i Krasnoluda. Też kino akcji z dużą ilością efektów specjalnych. Ponownie najazd kosmitów, tylko innych - nie metalowych. I główny bohater, który w prawdzie ginie na samym początku filmu, ale wcześniej udaje mu się zabić jednego kosmitę. I tym samym wpada w pułapkę pętli czasu. Ciekawie przedstawione, fajnie zrealizowane. Podobało mi się. I to bardzo. Wiedźma stwierdziła, że końcówka rozczarowuje. Ale czego można oczekiwać od Hollywoodzkiej produkcji? Racja, mogli to zakończyć jakoś inaczej, jakimś mocnym akcentem. Ale tego nie zrobili i mnie osobiście to nie przeszkadza. Film podoba mi się w takiej wersji, w jakiej został stworzony. I mam ochotę obejrzeć go jeszcze raz. To kiedy wydanie DVD ukaże się na naszym rynku?

11 sierpnia 2014

Upały i praca

Ostatnio mało co tu zaglądam. To przez upały. Źle je znoszę, a jeszcze powroty z pracy rozgrzanym pociągiem, w którym pomimo otwartych wszystkich okien, nadal nie ma czym oddychać, dodaje swoje. Z tego wszystkiego: upał w pracy - na klimatyzację nie mamy co liczyć [no chyba że fiknę koziołka - dzisiaj prawie mi się to udało], upał w pociągu, upał w domu. Ja przestaję funkcjonować.


Zabawne jest, że gdy się wysiada z takiego rozgrzanego pociągu i dochodzi się do wniosku, że jest fajnie chłodno. A tu temperatura powietrza liczy sobie jakieś 30-35 kresek. W takich sytuacjach, to ja wolę nie wiedzieć, ile jest wtedy w pociągu.

Upały to jedno. Nie da się w takich funkcjonować. Można co najwyżej udawać, że się żyje. Ale tu trzeba pracować. Jakby tego było mało, mieliśmy dość duże zmiany w pracy. A dokładniej to w prawie, na którym opieramy całe nasze funkcjonowanie. Pierwsze dwa tygodnie po urlopie, to była wielka niewiadoma. Nikt nie wiedziała, co ma robić i jak. Jednego dnia takie ustalenia, dwie godziny później już inne, a następnego dnia jeszcze co innego. Co chwilę bieganie do kierownika albo do dyrekcji z zapytaniami, nowymi ustaleniami. Doczytywanie przepisów z ustawy i rozporządzeń, bo jedno związane z drugim. problemy z klientami, bo zamiast 15 min obsługi, jak to wcześniej było, czas nam się wydłużył do 30-60 min. W zależności, co kto chce, ile czego potrzebuje. Jeszcze mamy program niedostosowany do nowego prawa. I prędko programu nie zmienimy. Ech...

Jakby tego było mało, ustawa ma błędy. To akurat nic nowego, wiele ustaw jest po prostu źle napisana. Ale na szkoleniu był pan, który pomagał tą ustawę tworzyć i tłumaczył się tak, że błędy są, bo pisali ustawę o dwunastej w nocy i po prostu zapomnieli zmienić jakieś tam słówko. Tylko to jedno słówko powoduje, że połowę ludzi musimy odsyłać bez niczego, bo brakuje im jednego papierka albo pieczątki. Oczywiście, wcześniej nie był ten papierek, czy też pieczątka, wymagane.

Poza tym, co to za tłumaczenie, że pisali ustawę o dwunastej w nocy. Niech dziecko z podstawówki zacznie się tłumaczyć tak nauczycielowi, to zostanie wyśmiane. Co kogo obchodzi, kiedy ustawa była pisana. Mieli na to rok czy dwa czasu. Wcale nie musieli w ostatniej chwili się za to zabierać. A konsekwencje ponoszą wszyscy - zarówno my jak i osoby do nas przychodzące.

Na szczęście, cztery tygodnie po wejściu ustawy w życie, zaczyna się wszystko powoli układać. Owszem, jest jeszcze sporo niejasności, wiele rzeczy do zrobienia, co chwilę wyskakują jakieś komplikacje, ale już jest łatwiej, niż było. I jestem przekonana, ze gdyby dać wszystkim więcej czasu na wdrożenie nowej ustawy, niż tylko tydzień, byłoby dużo, dużo łatwiej. Ale co może wiedzieć taka szara myszka jak ja.

No dobra. Zielona myszka. Wszak Gabiki są zielone.

09 sierpnia 2014

Wakacje Gabika

W tym roku byłam na wakacjach z Mamą Mufinka nad morzem. koniec czerwca - początek lipca. Żadne ciepłe kraje, żadne udziwniane kombinacje. Nasze, własne morze. I miało być zimno - przecież zawsze nad naszym morzem jest zimno. I co? I zimno było - przez pierwsze dwa dni. A potem jak ktoś zaświecił lampkę nad naszymi głowami, tak się popsuła i nie dało się jej wyłączyć.

Gabik z natury nie jest fanem opalania się, leżenia plackiem cały dzień na plaży. Smażenia się w słońcu. Wolę coś robić, ruszać się. Leżeć mogę, tylko w cieniu.Więc przez pierwsze dwa dni, może trzy, grzecznie chodziłyśmy na długie spacerki po plaży. Ale potem się już nie dało. Na plaże miałyśmy... może 200m. Kwestią było przejść przez niewielką wydmę i już. Jednak gdy zrobiło się tak koszmarnie ciepło, nawet to przejście przez wydmę było trudne. O 12tej najpóźniej schodziłyśmy z plaży, bo nie dało się tam siedzieć. Wracałyśmy na nią dopiero po 18tej.

Samo słońce może nie byłoby takie straszne. Ale nie było wiatru. Naprawdę, nawet lekkiego podmuchu nie było. Jak przyjechałyśmy, zaczął się odpływ. Potem morze ucichło całkowicie. Nawet jednej fali nie było. Pierwszy raz widziałam nasze morze bez ani jednej fali.



Burze też były. Ze trzy chyba. Ale po nich wcale się pogoda nie polepszała. Raz nawet widziałyśmy trąbę powietrzną. Na morzu oczywiście. I na szczęście, do nas nie dotarła. Jeszcze by Gabiki porwała i co ja bym wtedy zrobiła? Gdzie bym ich miała szukać? [Tak wiem, same by się znalazły, jakby tylko zgłodniały.]



Z Mamą Mufinka uprawiałyśmy w związku z pogoda, przymusowe lenistwo, które kończyło się na spacerku na plażę na dwie, trzy godzinki. potem powrót i czytanie książeczki lub kompletne nic nie robienie. I to dosłownie. nawet obiadu nie gotowałyśmy, bo po co. Był chleb, masło, pomidory i cebula. I to w zupełności nam wystarczało. Zresztą, dawno mi tak nie smakował chleb z pomidorem i cebulą.

W drugim tygodniu, przyjechała w odwiedziny Aniołek. I została z nami. Niestety, Tygrysek nie mogła do nas dołączyć z racji jakiejś pracy i innych takich. Niestety, nie można mieć wszystkiego.

dwa dni przed wyjazdem wróciły fale na morze. Ktoś je wreszcie oddał. A ja może jeszcze jakieś zdjątko tu zamieszę, a co mi tam.



Część zdjęć jest zrobionych przez Mamę Mufinka, a część przez Gabiki. Przyznaję, do tej pory nie obejrzałam wszystkich - Mama Mufinka zrobiła ok 1400 zdjęć, ja tylko 130.

Znad morza pojechałyśmy w odwiedziny do Suwałk. Dawno tam nie byłam. Miasto się zmieniło. Dużo remontów, renowacja rynku. Spodobało mi się. I tak, jak we Wrocławiu były krasnoludki, tak tam też są. Jest utworzony Szlak turystyczny im. Marii Konopnickiej "Krasnoludki są na świecie". Małe figurki krasnoludów z bajki o Sierotce Marysi są umiejscowione w kilku różnych miejscach, które są połączone szlakiem turystycznym. Myśmy widziały tylko dwa krasnoludki, gdyż nie było aż tyle czasu, by przejść całą trasę.




Chciałyśmy złapać jeszcze jednego krasnoludka, niestety, akurat wymieniali latarnię, na której wisiał i nie zdążyli go zamontować. No nic. Następnym razem przejdę całą trasę. A co mi tam.

Z całych wakacji, najbardziej dumna jestem z siebie za to, że przejechałam tyle kilometrów. Pierwszy raz w życiu jechałam sama, bez zmiennego kierowcy. I nie dość, że dojechałam nad morze, to potem przejechałam do Suwałk, a na koniec wróciłam z tych Suwałk. Czyli cały kraj dookoła. I dałam radę. I jakoś tak ciut lepiej mi się przez to ostatnio prowadzi samochód.


15 lipca 2014

W poszukiwaniu Krasnoludków

W drugą sobotę czerwca byłam we Wrocławiu. Tak, ten sam sposób podróżowania, co do Stolicy. Ta sama, moja ulubiona, Kuzynka, zakupiła bilety za niewielką sumkę i żal było nie jechać. A pogodę zapowiadali niezbyt sprzyjającą spacerom po mieście. Trudno. Nas byle deszczyk nie przestraszy. Stwierdziłyśmy, że zawsze możemy iść do kina.

Po trzech godzinach jazdy, wysiadłyśmy na Dworcu Autobusowym. Nie bardzo wiedząc nawet, w którą stronę iść, udałyśmy się na Dworzec Główny PKP - w końcu muszą tam być jakieś kierunkowskazy, gdzie jest centrum. I faktycznie były. Potem szybki rzut oka na mapkę i ruszyłyśmy na Rynek. Przy kawie, zdecydowałyśmy, że jedziemy zobaczyć Ogród Japoński i Halę Stulecia. Chwilowo nie padało, słoneczko nieśmiało przebijało się przez chmury - trzeba było wykorzystać pogodę.

Wsiadłyśmy w tramwaj. Jechał trochę naokoło, ze względu na remont Mostu Zwierzynieckiego. Nie byłoby to problemem, w końcu nie znamy miasta, którędy tramwaj jedzie nie jest dla nas istotne, kwestia tylko, by jechał na wybrany przez nas przystanek. A tymczasem, w połowie drogi, jakaś pani nas pyta, czy ten środek publicznego transportu zatrzymuje się przy Hali Stulecia. Grzecznie odpowiadamy, że raczej powinien, ale jesteśmy w tym mieście po raz pierwszy i nie bardzo się orientujemy. Na co pani nam odpowiedziała, że mieszka tu całe życie i też się nie orientuje. Pozostawię to bez komentarza.



W końcu wysiadłyśmy przy Hali. Zwiedzić jej nie miałyśmy jak, gdyż była zamknięta. Jakieś przedstawienie miało się w niej odbyć wieczorem. Jednak park zwiedzić się udało. I oczywiście ogród Japoński.


To brama wejściowa do Ogrodu Japońskiego. Choć niewielkich rozmiarów, jest przepiękny. Niewielkich, mam na myśli fakt, że przeszłyśmy go wszerz i wzdłuż w przeciągu pół godziny. A przynajmniej kolejną godzinę siedziałyśmy na ławeczce i kompletnie nic nie robiłyśmy. Bezczelnie podrzucę jeszcze kilka zdjęć:




Wiadomo, zdjęcia nie oddają tego, co naprawdę widać. Ale zapewniam, ogród jest wspaniały. I polecam zwiedzenie go każdemu, kto będzie w pobliżu. A nawet jak nie będzie w pobliżu, to warto jechać i go zobaczyć.

Na rynek wróciłyśmy na piechotę. To tak w ramach chodzenia jak najmniej. Ale zachciało nam się przewieźć kolejką linową. Jest jeden przystanek takiej kolejki. Przewozi ona pasażerów na drugi brzeg Odry. Zgadza sie, gondolką. Cena biletu taka sama, jak na tramwaj, a dla studentów i pracowników Politechniki jest chyba za darmo. Nie wnikałam. Ale podobało mi się.

Na rynku plątałyśmy się trochę bez celu. Poszłyśmy zwiedzić wyspy, przy okazji trafiając na festiwal kulturowy - Kalejdoskop Kultur. Bardzo fajne występy na scenie, zarówno w wykonaniu dzieci, młodzieży, jak i dorosłych. A potem był naleśnik z nutellą - słodkie wspomnienie Paryża.

W tak zwanym międzyczasie, szukałyśmy krasnoludków. We Wrocławiu jest ich około 300. Ja znalazłam niecałe 30. Ale nie miałyśmy ani mapy, ani nawet bladego pojęcia, gdzie ich można szukać. Jak na jakiegoś udało nam się wpaść, to z dziką radością został biedny krasnal obfotografowany. Każdy z nich ma imię. Ale z czystego lenistwa, nie będę szukać imion tych, które udało mi się znaleźć. Nawet ich tu wszystkich nie umieszczę. Jak ktoś chce zobaczyć zdjęcia - zapraszam. Ale większą frajdę daje własnoręczne znalezienie krasnoludka na ulicach Wrocławia.







Krasnoludki mają swoją oficjalną stronę: krasnale.pl. Są na niej wszystkie informacje na ich temat, a także mapa, na której są zaznaczone miejsca ich przebywania. Mam wielką ochotę wybrać się do Wrocławia jeszcze raz, tylko po to, by znaleźć wszystkie krasnale. Więc może w przyszłym roku mi się uda ten pomysł zrealizować. Czas pokaże.

Na zakończenie naszej wizyty, w prawdzie trochę popadało, ale przez to na niebie pojawiła się przepiękna tęcza. A po chwili druga. Niestety zdjęcia brak. Na koniec czekała nas 3 godzinna podróż do domu, którą cała przespałyśmy.

17 czerwca 2014

Dzień Dziecka

Tak , wiem. Już połowa miesiąca. Ale jak inaczej nazwać taką ilość prezentów u mnie w pracy?

Zaczęło się od tego, że dostaliśmy w piątek nowe drukarki. Ogólna wymiana starych na nowe i u nas wylądowała jedna kolorowa i jedna czarno-biała. Po co ta druga - nie wiem. 90% dokumentów drukujemy w kolorze. Niestety. Ale lepsza czarno-biała, niż żadna. Dla utrudnienia, nowe drukarki są na kartę chipową. Wygląda to tak, że puszczamy sobie druk, potem idziemy do wybranej przez nas drukarki - może to być nawet drukarka na drugim końcu budynku, przykładamy kartę i drukarka drukuje. [Nowość nie? Chociaż drukarki, które nie drukują też się zdarzają].

Całkiem fajnie to wygląda w teorii, jednak, jak zwykle, praktyka zweryfikowała wszystko. Na wydruk musimy czasami chwilę poczekać - strona przy biurku siedzi i czeka. Czasami sieć jest zapchana i nie chce drukarka drukować, ewentualnie błąd serwera - my nie wiemy co się dzieje, drukarka nie drukuje, strona nadal czeka i się denerwuje. Czas oczekiwania na druk "ciutkę" się wydłużył. Może niewiele, ale jednak - dla niektórych to kwestia mandatu za parkowanie lub nie. Dla nas to kwestia szybszej obsługi i szybszego pozbycia się, czasami niezbyt przyjemnego, klienta.

Co jest pozytywne? Każdy ma już skaner na tych drukarkach. Koledzy nie przychodzą do mnie co chwilę, by im wysłać skan. Ja, zazwyczaj byłam zajęta, zapominała, potem koleżanki się dopominały, by ten skan im wreszcie wysłać, i tak to zabawnie byłwało. Drugim plusem jest to, że mogę klientowi powiedzieć, że nic mu dodatkowego nie wydrukuję, nie skseruję i tak dalej, bo mamy wszystko na karty i jest sprawdzane kto, co, po co i na co. Czy tak jest w rzeczywistości, tego akurat nie wiem. Ale wymówka dobra.

To było odnośnie drukarek. Dodatkowo, dostałam dzisiaj nową klawiaturę. Stara działała, ale czasami miała jakieś zwarcie i się przycinała. Wtedy przez około 30 sekund żaden klawisz nie działał. Irytowało to zarówno mnie, jak i klientów, którzy standardowo musieli dłużej czekać. Zgłosiłam w końcu, by wymienili mi klawiaturę. Było to jakieś 2 tygodnie temu. Zdążyłam już o tym fakcie zapomnieć. A dzisiaj przyszedł nasz Informatyk i przyniósł mi nowiutką klawiaturkę.

Na koniec, poszłam jeszcze do sekretariatu po czerwony tusz do pieczątek. Ku mojemu zdziwieniu, w szafie w prawdzie nie było tuszu, ale były długopisy, które mamy przymocowane do biurek i są przeznaczone dla stron. Niewiele myśląc, wzięłam wszystkie jakie były, w liczbie dwóch sztuk. Ludzie nie dbają zupełnie o coś, co nie jest ich, więc mamy wiecznie wyrwane długopisy, albo w ogóle brak długopisów dla stron. A więcej dla nas nie chcą zamawiać, bo po co nam. Mamy sobie pilnować. Ciekawe jak - jak ludzie odruchowo chcą wyjść z długopisem przymocowanym do biurka. Aż dziwne, że całego biurka nie wynoszą przy okazji. Potem poszłam do pani, która zajmuje się zaopatrzeniem, po ten tusz czerwony. I tam zobaczyłam, że są zwykłe długopisy. A przynajmniej pudełka po takowych. Dlatego od razu zapytałam, czy nie mogłabym dostać jednego. Pani pomarudziła, że przecież dopiero co dawała kierownikom, że przecież dostaliśmy i tak dalej. W końcu jeden mi dała. Chyba na odczepnego. Ale zawsze to coś. Mam przynajmniej długopis. I to nie zdobyczny na jakimś zapominalskim kliencie.

Na koniec dnia, wyszłam godzinę wcześniej. Tylko dlatego, że trzeba było pewne dokumenty zanieść do Urzędu. A mnie było tam najbliżej wracając do domu. Więc zamiast wysyłać kogoś ekstra, Kierownik stwierdził, że przecież ja mam po drodze. Mogę wyjść wcześniej, zanieść dokumenty tam, gdzie mają trafić i wrócić sobie wcześniejszym pociągiem do domu. Nie trzeba było nawet pytać, czy mi to odpowiada. Z ochotą wypisałam się wcześniej i wręcz uciekłam.

Szczęśliwy Gabik w swoim domku.

09 czerwca 2014

Wycieczka do stolicy

W sobotę byłam w Warszawie. Ot, taki wypad na jeden dzień. Wraz z Kuzynką. W sumie, to ona była pomysłodawczynią. Jakieś trzy miesiące temu kupiła bilety na autobus za śmieszne pieniądze. Dla dwóch osób, w obie strony za niecałe 30 sztuk złota. W prawdzie pociąg jedzie tylko 3 godziny, a autobus 5, ale cena nas przekonała.

W sobotę, o 6:15 byłam już na dworcu w Królewskim Mieście. I tutaj moje pierwsze zaskoczenie. Piekarnia, w której zamierzałam sobie kupić pyszną kanapkę na śniadanie, była jeszcze zamknięta. Chyba czegoś nie przewidziałam... Nie bardzo miałam ochotę na śmieciowe jedzenie w znanej sieciówce. Tak, wiem. Powinno się śniadanie zjeść przed wyjściem z domu. Niestety, problem polega na tym, że mój żołądek o 5tej rano jeszcze śpi i nie przyjmuje pokarmu. To znaczy przyjmuje, nie mam z tym bardzo dużych problemów, poza jedzeniem na siłę, tylko jak się potem, po tej godzinie czy dwóch, mój żołądek budzi, to domaga się jedzenia, bo on jeszcze nic nie jadł i jest baaaardzo głodny. Więc na jedno wychodzi, czy ja zjem, czy nie zjem w domu. Mój żołądek i tak wie lepiej, że nic nie jadł i chce jeść.

Wracając do wycieczki. Moja ulubiona piekarnia, z pysznymi kanapkami na śniadanie, nie otworzyła się jeszcze przez najbliższe pół godziny. Więc musiałam zakupić bułkę w równie, co nielubianym przeze mnie, popularnym sklepie owadzim. Niestety. Cóż było począć. Jak się w domu nic nie zjadło, to nie pozostawało nic innego.

Po zakupieniu bułki, drożdżówki i butelki wody, potuptałam z Kuzynką na stanowisko, z którego miał odjechać autobus. Należy być 15 min przed odjazdem na miejscu, by bez problemu się wpakować do autobusu. Autobus odjeżdżał o 7:15. Myśmy tam były około 6:45. Czekamy...

Czekamy...

Czekamy i nic. Autobusu jak nie było, tak nie ma. Moja Kuzynka, w znany sobie sposób, już miała zacząć panikować, że może zmienili stanowisko odjazdu, albo jeszcze coś innego się stało. Bo to dziwne, że autobus się spóźnia - korzysta z tej linii dość często i jeszcze nie miała takiej sytuacji. W końcu, na 5 min przed odjazdem, autobus raczył się pojawić. Po drugiej stronie ulicy. Zatrzymał się i sobie stoi. Popatrzyłyśmy się na siebie, na dwie dziewczyny, które też czekały na ten autobus i w te pędy na drugą stronę, bo może faktycznie pomyliłyśmy stanowiska. Jednak autobus był zamknięty i nawet nie próbował otworzyć drzwi. Po chwili też ruszył. No to my z powrotem na drugą stronę ulicy. Byłyśmy szybsze, bo bezczelnie nie po pasach, tylko na przełaj, a autobus musiał naokoło jechać. Tak czy inaczej, to był faktycznie nasz autobus. Podjechał na stanowisko i zaczął pakować ludzi do środka. Myśmy były jedne z pierwszych które wsiadały, przez co wybrałyśmy miejsca z samego przodu przy szybie. Autobus piętrowy. Fajny widok. Tylko szyba brudna od owadów.

Po pięciu godzinach jazdy, w tym dwóch drzemkach i trzech rozdziałach książki, dojechałyśmy do stolicy. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy. I co uznaję za jawną niesprawiedliwość, były truskawki. Tak, truskawki. W stolicy kilogram tych pyszności kosztuje zaledwie 3,5 sztuk złota, a u nas, w Królewskim Mieście ta sama ilość kosztuje już 6 sztuk złota. Ech... Zostawiając za sobą truskawki, wsiadłyśmy do autobusu miejskiego i pojechałyśmy do Wilanowa. W pałacu byłam raz, kilkanaście lat temu. Jedyne, co z tamtej wycieczki pamiętałam, to to, że ogrody były przepiękne. I teraz pojechałyśmy właśnie te ogrody obejrzeć. Pogoda udała nam się prześliczna. Więc zdjęcia też wyszły bardzo dobre, pomimo tego, że nadal nie dorobiłam się normalnego aparatu. Wszystko z telefonu.









Z Wilanowa udałyśmy się do centrum. Plan wycieczki przewidywał teatr. Niestety, w pierwotnym planie był to teatr Roma z przestawieniem "Deszczowa piosenka". Jednak o tej porze roku, ów teatr miał już przerwę wakacyjną i na dużej scenie nie było ani jednego przedstawienia. Na szczęście miałyśmy plan awaryjny. I tym sposobem udałyśmy się do Buffo, na przedstawienie "Romeo i Julia".

Przedstawienie była udane. Tyle mogę powiedzieć. Partie wokalne - rewelacja. Naprawdę świetnie wykonane. Niestety, partie aktorskie były już dużo, dużo mniej udane. Z całego przedstawienia najbardziej podobał mi się Merkucjo i latanie nad publicznością. Co jest fajnego w samym teatrze? Że można kupić dużo tańsze od biletów wejściówki. W prawdzie trzeba stać całe przedstawienie, jednak nie jest potrzebna rezerwacja. Do tego, według mnie, dużo lepiej było wszystko widać. Nikt mi nie zasłaniał sceny. I wiadomo, z wyższego punktu widzenia, w końcu stałam, nie siedziałam, lepiej było widać samą scenę i to, co się na niej działo.

Po teatrze udałyśmy się do Zapiecka. Mojej ulubionej sieci restauracji w Warszawie. Jak zwykle, zamówiłam sobie naleśniki. Na deser brakło miejsca. A po obiadku, ruszyłyśmy na zwiedzanie starówki. I tak zaszłyśmy do Mulimedialnego Parku Fontann. Niestety, nie obejrzałyśmy całego pokazu, gdyż trzeba było jeszcze dotrzeć na autobus powrotny. Ale większość udało nam się zobaczyć. Bardzo ładnie zrobione i warte obejrzenia. Polecam od razu zająć sobie miejsce na wzgórzu widokowym. Bardzo dużo ludzi przychodzi obejrzeć ten pokaz i w końcu robi sie na rzeczonym wzgórzu ciasno.

Powrót do domu odbył się na śpiąco. Zajęłyśmy w autobusie najlepsze miejsca do tego przeznaczone i całą podróż po prostu przespałyśmy. O 4:30 wysiadłyśmy z autobusu. O 5:15 miałam ciapąg powrotny do domu i dzięki temu, po 6tej rano mogłam położyć się do własnego łóżeczka.

Mogłam, to dobre słowo. Musiałam oczywiście najpierw walczyć o miejsce. Bo psiaki w prawdzie bardzo ucieszyły się z mojego powrotu, jednak miejsca ustąpić na łóżku nie chciały. Wywalczyłam swoją poduszkę i kawałek kołdry. Pomimo przespanej nocy w autobusie, usnęłam snem gabikowym.

16 maja 2014

Profesjonalna obsługa klienta

Moja kierowniczka wpadła na rewelacyjny pomysł, by wysłać mnie na szkolenie. Temat jak wyżej. Dlaczego mnie? Bo kogoś musiała, a ja jestem jedną z najkrócej pracujących osób. Zapowiadało się fajnie - dwa dni szkolenia. Przedłużony weekend majowy, brak denerwujących ludzi z głupimi pytaniami. T tak dalej.

Gabik jak to Gabik. Pojechał na szkolenie, i pierwsze co zrobił, to wszedł sobie nie do tego budynku, co trzeba. Mamy nasz budynek na tej samej ulicy, na której było szkolenie. Tylko nie po drugiej stronie. Ja, jak to ja, odruchowo potuptałam do naszego budynku. Poczekałam grzecznie 15 min, tylko po to, by się przekonać, że to nie tutaj. Gdy się wyjaśniło, że ja nie na to szkolenie, potuptałam szybko na drugą stronę i szukam numerka 18B. Drzwi, które zostały mi wskazane, mają numerek 18R. No to w lewo i następne. Ale tam jest 18A. Czyżby to R to było to moje szukane B?

Zapytałam portiera. Odpowiedział: Tak, to tutaj, szkolenie jest na 4 lub 5 piętrze. Proszę sobie wyjechać windą na 5te piętro i najwyżej zejść niżej.

Instrukcja bardzo precyzyjna. Do tego nie cierpię wind. No trudno. Weszłam do windy, a tu tylko 4 piętra... Wyjechałam na 4te. Miałam szczęście. To było tutaj. Na 5te piętro prowadziły tylko schody. Chyba było za wysokie dla biednej windy.

Na miejscu okazało się, że "profesjonalne" to być powinno co najmniej szkolenie. Była kawa, herbata, sok, woda i ciastka do naszej dyspozycji. Na stolikach każdy miał przygotowany komplet materiałów i długopis. W sumie standard na większości szkoleniach. Pani, która prowadziła szkolenie, była bardzo miła. Nawet zaczęliśmy ciut później, ze względu na majówkę. Taki studencki kwadrans.

Zaczęło się ciekawie. Pani Małgosia przedstawiła, co będziemy robić na szkoleniu. Tak, robić. Bo szkolenie, nie obejmowało tylko tego, że ona zrobi suchy wykład i do domu. Zaplanowała dla nas różne psychotesty, testy socjologiczne, scenki interaktywne. Nie przeszkadzało jej, gdy ktoś przerywał, by wtrącić swoje zdanie. Ogólnie, wszystko było bardzo fajnie zrobione. Ciekawie opowiedziane. Nie nudziło nam się, nie chciało się spać, jak to na większości szkoleń bywa.

Podczas całego szkolenia, oczywiście w ciągu dnia, były dwie przerwy. Pierwsza, na jakąś kawę, herbatę, rozprostowanie nóg. Druga na obiad, który był podawany w niewielkiej restauracyjce kilka budynków dalej. Tak, obiad. Składający się z dwóch dań z dodatkiem kompotu. I chyba to była ta najfajniejsza część szkolenia. Mogłabym tak pracować, że w okolicach 12:30 jest pół godzinna przerwa na obiad. Mogę nawet pracować pół godziny dłużej, nie przeszkadzałoby mi to. Tylko mieć zapewniony obiad - jakaś stołówka z abonamentem czy coś takiego.

Tak więc podobała mi się ogólna atmosfera. Ciekawe prowadzenie wykładu, różne zabawy i testy. Można się kilku ciekawych rzeczy o sobie dowiedzieć. Chociaż jeszcze jakby ktoś znający się na rzeczy to zinterpretował - to mogłoby być jeszcze zabawniej. Poznałam też kilka ciekawych rzeczy z komunikacji międzyludzkiej. Wiadomo, zastosowanie w praktyce, a teoria, to są trzy różne rzeczy. Jak przyjdzie do mnie klient i będzie się wykłócał, awanturował i krzyczał, to pewnie ostatnią rzeczą o jakiej będę pamiętać, to kurs, a co dopiero różne dziwne metody, jakie można by zastosować w takiej sytuacji. Chociaż pani Małgosia mówiła, by sobie zapisać niektóre sposoby na kartce i wyciagnąc ją, przy awanturze. Ale nie sądzę, bym pamiętała, że mam gdzieś jakąś kartkę spisaną ze sposobem postępowania w danej sytuacji.

Zresztą. Fajnie by to wyglądało. Tutaj jakiś osobnik wrzeszczy, krzyczy, wygraża, a Gabika nagle olśni, grzebie po szufladce, po chwili wyciąga kartkę zapisaną drobnym druczkiem i się w nią wczytuje, kompletnie ignorując petenta. Co doprowadzi do tego, że pan/pani będzie się wściekać jeszcze bardziej.

Co mi się nie podobało? Jedna rzecz - mój głos. Bardzo nie lubię dźwięku swojego głosu. Wiadomo, my się inaczej słyszymy, a inaczej słyszą nas inni. Więc, gdy pani Małgosia nagrała nas na kamerę, jak to niby się zachowujemy przy przyjmowaniu ludzi [totalna ściema, ale to szczegół], a potem odtworzyła to nagranie, to po raz kolejny stwierdziłam, że mój głos brzmi koszmarnie.

Co do nagrywania. To były scenki rodzajowe, na takiej zasadzie, że jedna osoba odgrywa niezadowolonego klienta, a druga odpowiada ze swojego stanowiska. Dlaczego było to takie beznadziejne? Nie, nie przez kamerę. Przez sam rodzaj scenek. I miejsce. Inaczej zachowujemy się w pacy, przy swoim biurku, otoczeni różnymi pomocami, z których korzystamy i obcymi ludźmi, którzy do nas przychodzą. Inaczej jest na takim szkoleniu, gdzie w większości się znamy, wszystko jest na luzie. Po drugie same scenki, które były zupełnie bez odniesienia do rodzaju wykonywanych przez nas czynności. Ciężko odnieść się do ogólnego założenia, gdy zazwyczaj mamy problemy ze skomplikowanymi szczegółami, konkretnymi problemami i sytuacjami.

Czy szkolenie mi pomogło? Nie wiem. Na pewno pozwoliło trochę nabrać dystansu i rozluźnić się. Pierwszego dnia po powrocie do pracy, aż chciało się pracować. Jednak ta ochota przeszła już po dwóch dniach, gdy zmęczenie znowu zaczęło wygrywać. Muszę znaleźć jakiś sposób, na powiększenie doby. Coś mi się jednak widzi, że doklejenie kilku więcej cyferek na zegarze nic nie zmieni.

12 maja 2014

Majówka

W prawdzie początek maja był już dawno, ale dopiero teraz mam chwilkę czasu.

W tym roku, majówkę spędziłam w domu. Prawie całą. Jednak w wyborowym towarzystwie. A mianowicie: Aniołek przyjechała do Gabika. Mało tego, Tygrysek też znalazła trochę czasu i również przyjechała. W końcu, całą trójką, to rzadko się widujemy - coś jakby nam odległość przeszkadzała, czy jakoś tak. [VYP nadal ma nasze magiczne chmurki i nie chce ich oddać]. W każdym razie, z tej okazji upiekłam obiecany sernik dla Aniołka - karmelowy. Osobiście mi nie smakował. Aniołek była innego zdania, ale ona uwielbia serniki. Ja nie przepadam za nimi. Chociaż ten przepis jeszcze raz wypróbuję, tylko nie z cukrem muscovado, jak jest w przepisie, a ze zwykłym. Dla Tygryska zrobiłam muffinki sernikowe - coś marudziła o przekupstwie i tak dalej, ale zuuuupełnie nie wiem, o co jej chodziło.

Pierwszego maja, z racji tego, że była ładna pogoda, postanowiłyśmy jechać na wycieczkę. Zabrałyśmy jeszcze Mamę Mufinka, gabikowóz, i ruszyłyśmy przed siebie. Do Ogrodzieńca. Dawno tam nie byłam. Bardzo dawno. Tłumy... jakby coś za darmo dawali. Naprawdę. Zaparkowanie samochodu nie stanowiło problemu, a przynajmniej nie przed południem - wszyscy okoliczni mieszkańcy, którzy mieli większe podwórko, udostępniali je jako parking. Oczywiście za opłatą 5zł. No cóż. Zostawiłyśmy samochód, zapłaciłyśmy i udałyśmy się na zamek. Tylko... zamiast za tłumem, to my w przeciwnym kierunku. I tak na zamek doszłyśmy od tyłu. W końcu kobiety, czego się spodziewać.




Powyższe zdjęcia robione są telefonem. Przyznaję się. Niestety nie posiadam aparatu. Może kiedyś... Na razie telefon musi mi wystarczyć, lub aparat Mamy Mufinka.

Następnym punktem naszej wycieczki, były zamki w Mirowie i Bobolicach. Podjechałyśmy gabikowozem do Mirowa, a spacerkiem przeszłyśmy do Bobolic. Te dwa zameczki są oddalone od siebie o około 2 km. Do tego biegnie między nimi bardzo fajna ścieżka spacerowa. Zamek w Mirowie, jest zamknięty - w trakcie odbudowy. Natomiast ten w Bobolicach, jest już odbudowany. Zwiedzenie go zajmuje naprawdę niewiele czasu, ale warto. Jest pięknie odrestaurowany. Chociaż trochę jeszcze bije bielą po oczach - szczególnie z daleka, jak słońce przyświeci. Niestety, ale potrzeba trochę czasu, by się ładnie kamień przykurzył.


Mirów:






Bobolice:




Tutaj głównie zdjęcia z aparatu Mamy Mufinka. Gabik był już zbyt zmęczony, by jeszcze zdjęcia robić. To wina tego, że robił za kierowcę.

Na zakończenie majówki, czyli w niedzielę, musiałam pożegnać Aniołka. Tygrysek niestety wróciła do domu wcześniej. Aniołek natomiast miała rewelacyjny pociąg, o godzinie, która na moim zegarku nie istnieje - czyli 5:30 rano. Jakoś wstałyśmy bladym świtem. Przepraszam, nie bladym świtem. Jeszcze ciemno było. W każdym razie, tak w okolicach 4:30 rano. Spakowałyśmy się jakoś do gabikowozu i pojechały zawieźć się na pociąg. Ziiiiimno było. Jak na maj, to było wręcz lodowato - 6 stopni na plusie, gdy już wracałam z Królewskiego Miasta. W domku tylko zjadłam śniadanie - mój organizm nie budzi się przed 6tą rano, przebrałam się i pojechałam na Pierwszą Komunię syna mojej kuzynki.

Powiem tak - było naprawdę ziiimno. Wraz z Mamą Mufinka stwierdziłyśmy, że jest ciepło, więc ona sweter, a ja płaszcz, zostawiłyśmy w gabikowozie. Wzięłyśmy tylko marynarki. Wujek zawiózł nas do kościoła - malutki kościółek. Bardzo uroczy, ale przez wielkość, zostałyśmy na zewnątrz. W środku mogłoby być zbyt duszno. Okazało się to dużym błędem - było lodowato zimno. W słoneczku, a owszem, ciepełkiem grzało. Jednak wiatr sprawiał, że było zimno, słońce co chwilę chowało się za chmurami. Do kościoła już się wejść nie dało - potem tylko okazało się, że tłumy były jedynie w drzwiach. W samym kościele było dużo miejsca.

Na szczęście, szybko rozgrzałyśmy się ciepłym rosołkiem na obiedzie, który był w domu wujka i cioci. Wszystkie potrawy były przygotowane prze ciocię, moją kuzynkę i jej koleżankę. Szczerze - podziwiam. Pełny szacunek. Zrobić obiad dla prawie czterdziestu osób. Wszystko przebiegło sprawnie, jak w restauracji. Potem były ciasta. Następnie zimne przekąski - sałatki, wędliny, koreczki, galarety. Dalej już nie czekałyśmy, tylko pojechałyśmy do domu, bo się zrobiło późno, ale wiem, że w planach był jeszcze barszcz z pasztecikami i lody. A czy coś jeszcze, ciężko mi powiedzieć.

Dlaczego wszystko robiły same? Na początku miał być catering. Ale niestety, firma odmówiła z jakiegoś powodu. Chyba mieli dwie inne imprezy w tym samym czasie. Nie wnikałam w szczegóły. Ale i bez nich, rewelacyjnie sobie poradziły. Przyznaję, że mieć przyjaciółkę, która tak potrafi wspaniale ogarnąć kuchnię, przystroić potrawy, zadbać o to, by wszystko było na czas - to prawdziwy skarb.

Gabik wrócił z tej imprezy najedzony i chyba dwa razy większy. Muszę zacząć intensywnie ćwiczyć. Jak tak dalej pójdzie, to przestanę się mieścić w ubrania.