13 września 2015

Benelux

Zbieram się, zbieram i zebrać nie mogę, by napisać relację z wycieczki. Ten czas coś za szybko płynie. Albo to ja nie potrafię sobie go zorganizować. Tak, czy inaczej, wycieczka była w kwietniu.

Dzień 1
Zbiórka odbyła się w piątkowy poranek. Wyjazd z Królewskiego Miasta odbył się bez większych opóźnień, co przy grupie ponad 60 osób jest pewnym wyczynem. Na szczęście, byli to ludzie, którzy często wspólnie jeżdżą na wycieczki i są bardzo zorganizowani. Tak, zgadza się, jeden autokar, większy od standardowego o około 2 metry, aby zmieścić tyle osób. Ja usiadłam prawie na samym końcu z koleżanką z pracy. To była moja pierwsza wycieczka z nimi.
Podróż mijała w miłym towarzystwie. Były też zabawy, takie jak bingo. Alkohol, wbrew pozorom, nie lał się strumieniami. Tylko kieliszkami.
Pierwszy postój mieliśmy w Niemczech, w Brunszwiku. Przepiękne miasteczko. Niestety, na jego zwiedzanie mieliśmy zaledwie 45 min. Przy czym zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, by łatwiej zwiedzało się miasto. Efekt? Oczywiście, moja grupa spóźniła się 15 min. I wbrew pozorom, nie była to wina ani Gabika, ani VYPa. Po prostu część ludzi chciała zobaczyć Katedrę, a że była jeszcze otwarta i pozwolono nam do niej wejść z przewodnikiem [co normalnie jest zabronione] to czemu nie skorzystać.



Piękne, średniowieczne miasto. Trochę za szybki był ten spacer, ale było już też późno. A do hotelu daleko. Dotarliśmy do niego dopiero ok 23 w nocy. Zanim zjedliśmy kolację i zakwaterowali do pokoi, było już bardzo późno. A następnego dnia trzeba było wstać wcześnie rano.

Dzień 2
Do Holandii nawet nie wiadomo kiedy wjechaliśmy. To znaczy, pani przewodnik mówiła, ale kto by zwracał uwagę na drogę, jak i tak cały czas jechaliśmy autostradą. Do Keukenhof dotarliśmy w południe. Byłam tam umówiona z A. Tak, zgadza się. Byłam na zorganizowanej, objazdowej wycieczce i na spotkanie umówiłam się z koleżanką w ogrodach. A że i tak cały dzień tam spędziliśmy, każdy miał czas wolny, jedynie do autobusu trzeba było wrócić na 18tą, to naprawdę nie było problemem.
Ogrody... Przepiękne. Tłumy koszmarne. Naprawdę, a mimo to można było wspaniale spędzić czas. I obiecane brownie przywiozłam dla A. Zdjęć mam za dużo, by wszystkie wrzucić, więc postaram się powybierać jakieś perełki.






Po południu była Parada Kwiatów. To był też powodów niesłychanych tłumów w ogrodach. Masa ludzi przyjeżdżała tutaj specjalnie z okazji parady. Ale i tak uważam, że warto. Chce tam jeszcze raz jechać, tym razem w innym terminie, niż Parada. Co prawda, ogrody są cały czas oblegane, ale jednak w dniu Parady ludzi jest tam dwa, a nawet trzy razy więcej, niż zwykle.
Niestety, zdjęć z parady nie zamieszczę, gdyż nie mam takich, gdzie nie widać byłoby ludzkich twarzy.

Dzień 3
Zwiedzanie Amsterdamu. Najpierw jednak odwiedziliśmy wytwórnie serów i sabotów. Wysłuchaliśmy krótkich instrukcji, jak zrobić ser i wykonać buciki.



Następnie zwiedzanie Szlifierni Diamentów, Rajksmuseum, rejs tramwajem po kanałach Amsterdamu. Potem spacer po mieście, w tym zwiedzanie Dzielnicy Czerwonych Świateł - niestety, tam lepiej było nie ryzykować robienia zdjęć, bo podobno panie lekkich obyczajów bardzo się denerwowały wtedy i potrafiły nawet rozbić aparat.
W planie było jeszcze zwiedzanie Muzeum van Gogha, jednak ze względu na kilometrowe kolejki - jedna po bilety, druga, równie ogromna, by wejść do muzeum - pani Przewodnik stwierdziła, że po prostu nie zdążymy czasowo i musimy zrezygnować z tego muzeum. Nic straconego. Planuje pojechać tam jeszcze raz na wiosnę i wtedy nawiedzić to muzeum.



Dzień 4
Kinderdijk - wieś wiatraków. I pierwszy dzień, kiedy słońce się pokazało. Co prawda wiało, ale co tam. Kiedy w Holandii nie wieje.



Gabik, jak to Gabik. Zamiast grzecznie, jak reszta, zwiedzić wnętrze wiatraka, wybrał bieg przez wioskę. Doszłam do końca i wróciłam. Szybkim marszem zajęło mi to akurat godzinę, jaką mieliśmy wolną. Ale warto było.
Następny punkt programu, był to Euromaszt i widok na Rotterdame. Wieża ma wysokość 185 metrów. Na wysokości 100 m znajduje się restauracja z tarasami widokowymi. Można też wyjechać przeszkloną windą na wysokość 165 m. Widok przepiękny. Byłam 3 razy w tej windzie.





Zwiedziliśmy też Hagę. Piękne miasto. I nieplanowana wizyta w muzeum Mauritshuis. Przepiękne zbiory - ale nie oszukujmy się. Każde muzeum ma piękne zbiory, które warto zobaczyć. A na koniec dnia, jedliśmy obiadokolację nad Morzem Północnym. Było tak zimno, że o kąpaniu się nie było mowy. Poza tym, ja i morze równa się odpływ. I oczywiście, był wtedy odpływ.



Dzień 5
Antwerpia. Piękne miasteczko. Nawet nie jestem pewna, czym mnie zachwyciło. Możliwe, że nazwą. Na pewno było zatłoczone. Za to znajduje się tam przepiękny dworzec kolejowy. Dwupoziomowy.



 W Brugii, zwiedzaliśmy Brug. To miasto zachwyciło mnie jeszcze bardziej. Przepiękne. Naprawdę przepiękne. A rejs kanałami ukazuje dodatkowo prześliczne zakątki miasteczka, niewidoczne z brzegu.




Na koniec dnia mieliśmy jeszcze spacer po Gandawie. Wieczorem miasto zachwycało swoim urokiem, jednak było już zbyt późno by zwiedzić jakieś zabytki czy muzea.

Dzień 6
Bitwa pod Waterloo. Co prawda, nie braliśmy w niej udziału, a tylko oglądaliśmy Panoramę. Skonstruowana tak samo, jak nasza Panorama Racławicka [której, wstyd się przyznać, jeszcze nie widziałam]. Weszliśmy też na Kopiec Lwa. Przepiękny widok i ogromna ilość schodów.



 
Następnie udaliśmy się do Brukseli. Obowiązkowo byliśmy w Parlamencie Europejskim. Dla turystów była udostępniona jedynie wystawa multimedialna, gdyż akurat odbywały się obrady Europarlamentu, więc nie można było wejść na Salę Plenarną. Dziwnym trafem, wszyscy byli zawiedzeni, że nie zabrali tych surowych jajek z hotelu, które były na śniadanie. Surowe, bo można było je sobie samemu przyrządzić według uznania: na miękko, na twardo czy jak kto lubi.


Potem zwiedzaliśmy miasto. Między innymi Ratusz, Domy Cechowe, Pałac Królewski [ale tylko z zewnątrz], Katedra Św. Mikołaja. I najważniejsze, spróbowaliśmy belgijskich frytek - naprawdę są smaczne. Te wszystkie fastfoodowe wybryki mogą się schować głęboko pod ziemię. Jedynie to domowe frytki, własnej roboty, mogą konkurować z tymi belgijskimi. Potem był sklep z czekoladą - wiadomo, belgijska czekolada jest najlepsza. Po zakupach, dziwnym trafem, zaczęło powoli brakować miejsca w bagażniku autobusu.
A na koniec poszliśmy zobaczyć Menneken Pis oraz jego żeński odpowiednik - Jeanneke Pis.





Dzień 7
Cytadela w Namur. Przepiękny kompleks i ogromna Cytadela. W prawdzie pogoda nam nie bardzo dopisała, bo straszyła deszczem co chwilę, ale i tak spacer uroczy. Wysiedliśmy z autobusu na górnym parkingu i zeszliśmy na sam dół. Zajęło nam to chyba z półtorej godziny, jak dobrze pamiętam. Warte obejrzenia i zdecydowanie na dłużej, niż półtorej godziny.






I wreszcie Luksemburg. Tutaj już jawnie padało. Pogoda w ogóle nie wzięła pod uwagę, że lepiej się zwiedza jak jednak jest sucho. W związku z powyższym przeszliśmy szybko uliczkami miasta, po czym weszliśmy do podziemi. Rewelacyjne. Szkoda tylko, że z tak dużą grupą. W pewnym momencie nie mogliśmy się doliczyć, więc Przewodniczka ruszyła prosto do wyjścia. Straciliśmy przez to mnóstwo frajdy, ale cóż poradzić, jak ludzie rozbiegli się po podziemiach i była opcja pogubienia się. A wyjść było kilka i każde w innym zakątku miasta.



Luksemburg w ogóle nie miał dla nas szczęścia. Pomijając deszczowa pogodę, był problem z kolacją. Okazało się, że nasz "malutki" autobus nie może dojechać do restauracji. Wszędzie gdzie skręcaliśmy, by przebić się na drugą stronę miasta, były ograniczenia co do ciężaru i długości pojazdu. A nasz autobus był dużo dłuższy niż standardowy. Wielkie brawa dla kierowców, którzy potrafili nawrócić w naprawdę wąskich miejscach. W końcu, kolację zjedliśmy w BurgerKingu przy autostradzie. To był mój pierwszy i ostatni raz w tym przybytku. Ja chyba jednak mam zbyt delikatne kubki smakowe co do takiego jedzenia. Nie smakowało mi. Było po prostu niedobre.

Dzień 8
Ostatni dzień naszej wycieczki. Stanęliśmy tylko na krótki spacer po miejscowości Gotha w Niemczech. Urocze miasteczko, niewielkie, ale z przeogromnym kompleksem pałacowo-ogrodowym Friedenstein.


W miasteczku był akurat jakiś festyn, więc jeszcze załapaliśmy się na kilka atrakcji w postaci kiełbasek z grilla, różnokolorowych drinków i innych, tego typu atrakcji, jakie towarzyszą zwykle festynom.

W Królewskim Mieście byliśmy około 23ciej w nocy. Zmęczeni, a owszem, ale szczęśliwi. Do domu zabrała mnie taksówka w postaci Krasnoluda i jego wesołej kompani.

W sumie pierwszy raz byłam na wycieczce objazdowej. Zazwyczaj jeździ się na wycieczki organizowane przez samych siebie. Największą zaletą takiej wycieczki jest to, że kompletnie nic cię nie interesuje. Wszystko jest zorganizowane, inni myślą za ciebie gdzie dziś się je, gdzie śpi. Wadą - zbyt szybkie zwiedzanie. Ale to tylko powód, by do pewnych miejsc wrócić i obejrzeć je po swojemu. Ja kilka takich miejsc już mam. I mam nadzieje, że jeszcze kiedyś uda mi się do nich wrócić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz